[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przebiegała przez pewien czas po równym terenie, a pózniej zaczęła schodzić w dół. W tym
kierunku, a więc na wschodzie, znajdowały się ranczo Barrów i Reservation. Kiedy po chwili droga
skryła się między ścianami kanionu, Jim skręcił na południe. W ten sposób ominął ranczo Barrów,
a nieco pózniej dotarł tam, gdzie stał opuszczony dom.
Znalazł krótszą drogę do miasta i dostrzegł przed sobą jezdzca. Mę\czyzna odwrócił się do
niego, słysząc tętent konia. Spojrzał na Jima obojętnie, ale jego twarz zdradzała usposobienie
przyjazne i wesołe. Musiał mieć niewiele ponad dwadzieścia lat, jego ruchy były dosyć niezgrabne.
Za siodłem kolebała się mocno związana ćwiartka dziczyzny.
Kelland pozdrowił go i ściągnął konia w trucht.
Nieznajomy musnął wzrokiem torbę pocztową i spojrzał na Jima z większym
zainteresowaniem.
- A więc pan to zrobił - powiedział z namysłem.
- To znaczy co?
Jasne brwi tamtego uniosły się nieco, a po twarzy przemknął uśmiech.
- Och, nic, ja tylko tak do siebie - mruknął. - Robi się coraz chłodniej, prawda?
- Do widzenia - odparł Jim i ruszył do przodu.
W południe dotarł do miasta, umieścił konia w stajni i z torbą przewieszoną przez ramię
udał się do hotelu. Broderick siedział skulony w fotelu, jak zawsze. Kelland poło\ył torbę na stole.
- Niech tu le\y, a\ przyjedzie dyli\ans - powiedział. - To dobry widok dla innych.
Wszedł do restauracji, zjadł obiad, a potem wyciągnął się na łó\ku w swoim pokoju i
zapadł w krótki, mocny sen.
***
Niespełna godzinę pózniej przybył do miasta Matt Oldroyd młody mę\czyzna, którego Jim
spotkał w drodze. Zatrzymał się przed tylnym wejściem do hotelu, odwiązał dziczyznę, wniósł
mięso do kuchni i uśmiechnął się do Tony, spo\ywającej właśnie swój spózniony obiad. Spojrzała
na niego, a jej twarz była obojętna i pełna rezerwy. Uśmiech Oldroyda zgasł. Stał przed
dziewczyną niezgrabnie, jakby za\enowany. Milczeli oboje, ale pomiędzy nimi unosiło się w
powietrzu coś, co było bardziej wyraziste ni\ to milczenie. Policzki Tony zalewał rumieniec. Matt
Oldroyd wpatrywał się usilnie w czubki swych butów. Wreszcie odezwał się głosem
przepełnionym głębokim \alem:
- Są sprawy, które mogą sprawić mę\czyznie przykrość, Tony.
Wsunęła nogi pod krzesło i szepnęła z rezygnacją:
- Daj spokój, Matt...
- Nie widziałem cię od ubiegłego lata. Jak ci się wiodło przez ten czas?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- A jak ci się zdaje?
- Nie, Tony - mruknął z pokorą. - Nie tak.
- Co u twojej matki?
- Wszystko w porządku.
Spojrzała gdzieś w bok.
- Przeka\ jej ode mnie serdeczne pozdrowienia.
Wcisnął ręce w kieszenie i zaczął krą\yć po kuchni. W końcu podszedł do stołu, wziął nó\
i odkroił dwa płaty mięsa.
- Jedna porcja dla ciebie, a druga dla tego nowego, Kellanda. - Urwał i zamyślił się, po
czym dodał: - Jest na pewno twardy i dzielny, to widać po nim. Ale nie ma tu \adnych przyjaciół.
Tony wstała.
- Wiem nawet, jak to się zakończy. Zwabią go w jakąś zasadzkę, a potem zabiją!
Jej twarz zdradzała silne wzburzenie i Matt pomyślał, \e dotychczas nie widział, by
uzewnętrzniła swe uczucia w tym stopniu. Szorstkim głosem zapytał:
- Lubisz go, prawda?
- Matt, gdybym była mę\czyzną, stanęłabym u jego boku. Znienawidziłam ten kraj i
nienawidzę prawie wszystkich, którzy tu są. To właściwie zwierzęta. Nikt nie ufa drugiemu, nie ma
tu litości dla blizniego, nie ma pokoju. Sami zdrajcy! I on wie ju\ o tym. Wie te\, \e jest sam.
Widzę to po jego oczach i po sposobie mówienia. Lecz on się nie ugnie. Zostanie tu... i zginie.
Stanęła przed nim. Gniew uczynił ją jeszcze ładniejszą, rozpalił w jej oczach nowy blask.
Stała się nagle kobietą, jakiej nie znał. Ale wzburzenie minęło tak szybko, jak się zjawiło. Jego
miejsce zajęło teraz uczucie zniechęcenia. Opuściła wzrok i dodała obojętnym tonem:
- Có\, wydaje mi się, \e zawsze \ądałam zbyt wiele.
Oldroyd wziął z powrotem mięso. Był bardziej poruszony, ni\ zdradzała to jego twarz.
- Mo\e - szepnął. - Mo\e.
Podniosła na niego spojrzenie i przez dłu\szą chwilę spoglądali na siebie w milczeniu,
złączeni jakimś wspólnym wspomnieniem, a\ w końcu Tony powiedziała bardzo łagodnie:
- Nigdy nie miałam nic przeciw tobie, Matt, i nie jesteś mi nic winien.
Oldroyd wyszedł na ulicę, umocował dziczyznę za siodłem i okrą\ył plac. Jego myśli
skoncentrowały się na Tony, ale mimo woli zaczął zastanawiać się równie\ nad Kellandem, który
spodobał mu się od pierwszego spojrzenia. Kelland jest twardy, lecz to jeszcze za mało, pomyślał.
Zciągnął konia, wpatrując się w pustkę obu ulic. Był na tyle mądry, by zrozumieć, co chciał
powiedzieć Kelland, odzyskując torbę pocztową. Wiedział te\, \e Ben Maffitt podejmie wyzwanie.
Rozstrzygnięcie oznaczało walkę o byt. Zapewne wiedział o tym równie\ Kelland i dlatego
postanowił wymusić i przyśpieszyć ten decydujący moment. Matt nie widział dla Jima \adnych
szans, nie wiedział, w jaki sposób tamten mógłby prze\yć tę walkę, czuł jednak dla niego olbrzymi
podziw, podziw, który nie wiedzieć czemu urzekał go i zakłócał tok jego rozmyślań. Kelland
wywarł na nim du\e wra\enie. Skręcił na drogę wiodącą wzdłu\ wschodniej odnogi Ute i pełnym
galopem opuścił miasto.
***
W czasie, kiedy Kelland ostrzeliwał dom w kotlinie, Maffitt zwijał obóz około dziesięć mil
na południe od pastwisk Barrów. O dziewiątej rano dotarł do domu ranczera i ze swobodą właściwą
tylko dobrym znajomym zasiadł do śniadania. Po chwili dołączył do niego stary Pete. Synowie
Barra zajęci byli stadem nowych koni w korralu, a Katherine nie zeszła jeszcze z góry. Nie
zdradzając swego zainteresowania, Maffitt nasłuchiwał lekkich kroków dziewczyny na piętrze.
- Jakieś nowiny? - zapytał Pete.
Maffitt potrząsnął głową. Pani Purdy, kucharka i gospodyni Barrów, podała mu drugą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •