[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przymocowałem wysepkę do krzaku, przy którym le\ałem i dawszy nura wypłynąłem spod
niej. Następnie wślizgnąłem się ostro\nie między krzewy po pochyłości wybrze\a. Nie
wystawiałem się na niebezpieczeństwo, gdy\ za mną nikogo nie było, z obu stron zaś kryły
mnie chaszcze, a przede mną stał namiot. Wpełznąwszy na brzeg, obejrzałem się dookoła.
śywej duszy nie było widać.
Teraz nale\ało zbadać, czy jest kto w namiocie. Podkradłem się i przytknąłem ucho. Ani
dzwięku. Wyciągnąłem kołek z ziemi i uchyliłem ostro\nie dolnego rąbka. Na wprost siebie
ujrzałem na wpół otwarte wejście. Blask ogniska wpadał tędy i oświetlał puste wnętrze.
Serce zabiło mi mocniej. Melton nosił przy sobie cały zrabowany spadek w skórzanej torbie.
Nie miał jej na zgromadzeniu, a zatem zostawił w namiocie. Jednak\e nie było jej widać.
Uniosłem płótna i wlazłem do wnętrza. Ale torby, jak dotąd nie zauwa\yłem. Mo\e oddał ją
wodzowi na przechowanie? To nie było prawdopodobne!
Przysunąłem się do posłania z listowia, ściętej trawy i paru skór, podło\yłem pod nie rękę i
grzebałem. Wówczas  wówczas wyczułem ją, ową torbę. Ręka mi zadr\ała. Cofnąłem i
począłem się zastanawiać, aczkolwiek moje poło\enie, nader niebezpieczne, nie dawało mi
czasu do namysłu.
Opanowało mnie ogromne podniecenie. Tu le\ały miliony, za którymi uganialiśmy się po
całym świecie! Czy miałem je wziąć? Pociemniało mi w oczach, mieszało się w głowie. Jak\e
musi się czuć przestępca, który, nara\ając \ycie wyciąga rękę po cudzą własność! Wkrótce
jednak zmusiłem się do spokoju.
Gdybym wziął torbę, to Melton niebawem, spostrzegłby jej brak. Narobiłby hałasu.
Szukanoby, znaleziono moje ślady, przetrząśnięto miejscowość i odkryto ślady moich
przyjaciół. Zciągnąłbym na nas ogromne niebezpieczeństwo i gdybyśmy nawet uszli, miałbym
pieniądze, ale nie złodzieja.
A zatem nie powinienem brać torby, ale otworzyć ją, wypró\nić, napełniając czym innym,
aby Melton nie powziął podejrzeń. To wymagało czasu, jakiego przecie\ nie miałem. Bądz co
bądz, nie nale\ało się jednak cofać. Gdyby mnie zaskoczono, byłby to na pewne sam tylko
Melton, ą z nim jednym dałbym sobie radę. Koniec końcem, wyciągnąłem torbę spod posłania.
Kto wie, czy nie wyjął z niej cennej zawartości i nie schował przy sobie? W takim wypadku na
pró\no nara\ałem się na niebezpieczeństwo.
Była to torba skórzana z \elaznym kabłąkiem, wypchana i& zamknięta. To pogarszało
sytuację. Wyciągnąłem nó\ i podwa\yłem zamek. Zadanie było łatwe, ale nasuwało
wątpliwości, czy zamek równie łatwo da się z powrotem zamknąć. Torba była otwarta 
sięgnąłem ręką. Poczułem miękkie, drobne przedmioty. Potem wymacałem zwarty,
napęczniały pugilares. Poza tym, nic innego. Wyjąłem pugilares. Aby przywrócić dawną
objętość, ściąłem no\em pasmo płótna z namiotu u dołu i wło\yłem na miejsce pugilaresu.
Nacisnąłem zamek, trzasnął. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak to nastąpiło, dość, \e zamek
był zamknięty!
Teraz musiałem się wycofać. Odwrót nie odbył się tak szybko, jak mo\na mniemać, gdy\
musiałem zacierać za sobą ślady.
Odzie\ na mnie była wprawdzie mokra, ale nie tak, aby miała pozostawić wilgoć w
namiocie. Odło\ywszy torbę na miejsce, wziąłem pugilares w zęby, wypełzłem z namiotu
wbiłem z powrotem kołek. Posuwałem się na klęczkach ku wodzie bardzo powoli,
wyprostowywałem ręką trawę, którą uprzednio przygniotłem.
Gdyby dziś w nocy padła na to miejsce rosa, nazajutrz nie byłoby ju\ \adnego po mnie
śladu. Skoro wreszcie dotarłem do brzegu, usłyszałem szept Dunkera, dobiegający z ukrycia:
 Bogu tysięczne dzięki!& Co to było za oczekiwanie!& Tyle razy dostawałem gęsiej
skórki, \e zostałbym bogaczem, gdybym znalazł na nią nabywcę.
 I mimo to musi pan jeszcze poczekać  odpowiedziałem.
 Jeszcze? Dlaczego?
 Przyniosłem coś, co muszę uchronić przed zamoknięciem, czyli przymocować do swej
wysepki.
 Có\ to takiego?
 Kilka milionów dolarów.
 Co? A więc zagrabione pieniądze?
 Tak.
 Szczęśliwiec z pana! W torbie?
 Nie, w pugilaresie.
 Przymocuj go pan nader troskliwie, aby nie zatonął.
 Utworzę na wysepce z tyłu drugie wzniesienie. Odtąd będzie pan tylko na nim skupiał
uwagę.
Potrzebne mi było drzewo, a nie mogłem odciąć gałęzi, gdy\ białe karby mogły mnie
nazajutrz wydać. Na szczęście pełno tu było połamanych gałązek, które dostarczyły nam obfitej
ilości materiału. Skoro tylko zabezpieczyłem pugilares, wsunąłem się pod wysepkę i
popłynęliśmy dalej. Zatrzymaliśmy się koło czwartego namiotu, po czym znów wylazłem na
powierzchnię.
 Miej się pan na baczności!  ostrzegał Dunker.  Nale\y przypuszczać, \e lady nie jest
sama w namiocie.
 W takim razie siedzi przed namiotem  brzmiała moja odpowiedz.
 Tak. Dlaczego?
 Poniewa\ taka kobieta, jak ona, dopóki mo\e, korzysta ze świe\ego powietrza, zamiast
tłoczyć ze starymi squaws w cuchnącym namiocie.
Wylazłem na wybrze\e. Istotnie, sprawdziło się moje przypuszczenie. O jakieś trzy kroki
ode mnie stał namiot, a przed nim siedziała Marta, nieco z boku, gdy\ przed wejściem
usadowiło się parę Indianek. Nie mogłem ustalić czy dwie, czy trzy. Teraz nale\ało przemówić
do niej tak, aby się nie zlękła. Najlepiej więc było nazwać ją po imieniu w języku ojczystym.
 Marto!  szepnąłem.
Drgnęła i odwróciła się przera\ona. Na szczęście nie wydała okrzyku. Podniosłem głowę i
mogła ujrzeć moją twarz, oświetloną przez chwilę światłem dalekiego ogniska i dodałem
szeptem:
 Cicho! Nie mów nic. Czy poznała mnie pani?
 Tak  szepnęła, przysuwając się nieco do mnie. Indianki skupiły uwagę na miejscu,
gdzie odbywało się zgromadzenie.
 Przychodzę, aby pani powiedzieć, \e jestem w pobli\u  rzekłem.
 Bogu dzięki!  szepnęła, składając dłonie.  Ale jaka\ to odwaga& [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •