[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Dziękuję, jednak nie skorzystam.
- W porządku, panie Davis. Pracuję tutaj już sześć lat. Jestem specjalistą od
hipnologii, resuscytacji i dziedzin im pokrewnych. Przez ten czas przewinęło się przez moje
ręce osiem tysięcy siedemdziesięciu trzech pacjentów - pan jest osiem tysięcy siedemdziesiątą
czwartą osobą, której pomagam w powrocie z hipotermii do normalnego życia. Widziałem
najdziwniejsze reakcje po obudzeniu - to znaczy najdziwniejsze dla laika, ale nie dla mnie.
Niektórzy chcą od razu położyć się z powrotem do hibernatora i są wściekli, gdy im na to nie
pozwalam. Niektórzy ponownie usypiają i musimy ich odsyłać do innej przychodni. Jeszcze
inni zaczynają szlochać, kiedy sobie uświadomią, że nie istnieje bilet powrotny i że jest już za
pózno, by wrócić do domu, niezależnie od tego, z jakiego czasu pochodzą. A niektórzy, tak
jak pan, żądają swoich ubrań i chcą od razu wybiec na ulicę.
- No i co? Dlaczego nie? Czy jestem więzniem?
- Oczywiście, że nie. Może pan otrzymać ubranie, uprzedzam lojalnie, że wyszło z
mody, ale to pana problem. Zanim po nie poślę, proszę mi łaskawie zdradzić, jaka to pilna
sprawa przynagla pana do porzucenia naszej gościny... Przecież czekał pan trzydzieści lat...
co wobec nich znaczy te kilka chwil? Czy naprawdę nie może pan jeszcze poczekać? Może
nic by się nie stało, gdyby pan zajął się nią w ciągu dnia, albo i jutro?
Już, już chciałem wrzasnąć, gdzie może mi skoczyć, i że jest to pilniejsze od
wszystkiego na świecie, gdy nagle przyszło na mnie opamiętanie i pokornie przytaknąłem.
- Możliwe, że nie jest to takie naglące.
- Proszę więc wyświadczyć mi tę uprzejmość i wrócić do łóżka, pozwolić się
spokojnie przebadać, zjeść śniadanie, a potem możemy porozmawiać, co dalej. Być może
będę mógł panu doradzić to i owo.
- W porządku, doktorze. Przepraszam za kłopoty. Wsunąłem się pod kołdrę. Naraz
poczułem zmęczenie, nerwy miałem rozdygotane. W łóżku było tak cudownie...
- Nie ma o czym mówić. Kłopoty... powinien pan obejrzeć niektóre nasze przypadki. -
Wygładził kołdrę wokół moich ramion i pochylił się nad stolikiem wbudowanym w łóżko. -
Doktor Albrecht, siedemnastka. Proszę przysłać pacjentowi śniadanie, hm... dieta cztery
minus. - Odwrócił się ku mnie. - Proszę położyć się na boku i podciągnąć górę piżamy, chcę
spojrzeć na pana żebra. W czasie badania może pan pytać, o co chce. Jeśli ma pan ochotę.
W czasie, kiedy lekarz obmacywał moje żebra, usiłowałem zebrać myśli.
Przypuszczałem, że używał stetoskopu, choć urządzenie wyglądało raczej na miniaturową
słuchawkę dla głuchych. Jednego na pewno nie poprawili - końcówka była zimna i twarda jak
dawniej.
O co mam pytać po trzydziestu latach? Czy ludzkość dotarła już do gwiazd? Kto tym
razem przygotowuje ,,wojnę ostateczną", która wyzwoli nas na zawsze od strachu przed
następną? Czy rodzą się dzieci z probówek?
- Panie doktorze, czy w kinach i teatrach stoją jeszcze automaty z prażoną kukurydzą?
- Kiedy byłem tam po raz ostatni, stały. Nie poświęcam na to zbyt wiele czasu.
Nawiasem mówiąc, teraz nie mówi się ,,teatry", ale ,,zeroatry".
- Naprawdę? Dlaczego?
- Proszę pójść i zobaczyć. Ale niech pan nie zapomni przypiąć się do fotela; przy
niektórych scenach cała sala jest pozbawiona grawitacji. Panie Davis, codziennie spotykamy
się z tym samym. Dla nas to już rutyna. Ale dla wszystkich śpiochów przygotowujemy
rokrocznie słowniki adaptacyjne i konspekty historyczno-kulturalne. Jest to absolutnie
konieczne, ponieważ dezorientacja może spowodować ogromny szok, mimo że staramy się do
tego nie dopuścić w miarę możliwości, umiejętności i sprzętu.
- Hm, chyba ma pan rację.
- Na pewno. Szczególnie w ekstremalnie długich przypadkach, takich jak pana.
Trzydzieści lat...
- Trzydzieści lat to maksimum?
- I tak, i nie. Najdłuższy okres hibernacji, z którym mieliśmy do czynienia, to
trzydzieści pięć lat, gdyż pierwszy komercyjny klient skorzystał z subtemperatury hibernatora
w grudniu 1965 roku. Pan jest śpiochem o najdłuższym stażu, którego osobiście ożywiałem.
Teraz zdarzają się nam klienci z zamówieniami na sto, sto pięćdziesiąt lat. Natomiast pan nie
powinien był zostać przyjęty na tak długi okres. Trzydzieści lat dla ówczesnych techników to
było szalone ryzyko. Miał pan szczęście.
- Naprawdę?
- Naprawdę. Proszę się obrócić. - Nie przerywając badania, mówił: - Z obecnym
stanem wiedzy i doświadczeń zaryzykowałbym nawet tysiącletni skok, gdyby istniała
możliwość sfinansowania takiego eksperymentu... Najpierw dla pewności przetrzymałbym
pacjenta przez cały rok w takiej temperaturze, w jakiej był pan, a potem gwałtownie, w ciągu
milisekundy, obniżyłbym ją do minus dwustu. Myślę, że wytrzymałby to.
To ,,błyskawiczne ochłodzenie" nie wyglądało specjalnie zachęcająco. Doktor
Albrecht kontynuował:
- A teraz zbadamy pana odruchy. Proszę usiąść i skrzyżować nogi. Nie będzie pan
miał większych problemów językowych. Ja oczywiście pilnuję się, by mówić z panem
językiem roku 1970 - przypuszczam, że potrafię selektywnie prowadzić rozmowy na etapie
wstępnym z każdym moim pacjentem; przeszedłem specjalny kurs hipnotyczny. Pan za
tydzień będzie równie dobrze jak ja posługiwał się współczesnym slangiem, w zasadzie jest to
tylko problem wzbogacenia słownictwa.
Miałem już zamiar uświadomić mu, że co najmniej czterokrotnie użył słów, których
znaczenie w 1970 roku nie było znane, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to nie na
miejscu.
- To wszystko - dodał po chwili. - Aha, jeszcze jedno. Pani Schultz chciała z panem
rozmawiać.
- Kto?
- Pan jej nie zna? Utrzymywała, że jest pana starą przyjaciółką.
- Schultz - powtórzyłem. - Pewnie znałem kiedyś niejedną ,,panią Schultz", ale jedyną,
którą sobie przypominam, była moja nauczycielka z czwartej klasy. A tej na pewno już
dawno nie ma wśród żywych.
- Możliwe, że także wybrała sen. Wiadomość od niej może pan otrzymać, kiedy pan
zechce. Podpiszę panu przepustkę. Ale jeśli ma pan choć trochę oleju w głowie, zostanie tu i
przejdzie przysposobienie reorientacyjne. Wpadnę do pana pózniej. Proszę złamać kark, jak
to się mówiło w waszych czasach. Za chwilę dostanie pan śniadanie.
Uznałem, że jest lepszym lekarzem niż lingwistą. Przestałem o tym myśleć, bo w
drzwiach pojawił się salowy ze śniadaniem. Wjechał do pokoju i ostrożnie wyminął doktora
Albrechta, który kroczył prosto ku drzwiom, nie zwracając na nic uwagi i nie ustępując
nikomu z drogi.
Salowy zbliżył się do mnie, wyciągnął składany stolik i postawił na nim tacę.
- Czy mam nalać kawy?
- Tak, proszę.
Właściwie zależało mi na gorącej kawie dopiero po jedzeniu, ale dzikie pragnienie,
żeby zobaczyć, jak salowy ją nalewa, zwyciężyło. Bo ogarnęła mnie nagle niepojęta euforia -
oto salowym w tym szpitalu był nie kto inny jak ,,Uniwersalny Frank"!
Nie ten improwizowany, niedoskonały, toporny pierwszy model, który ukradli mi
Miles i Belle, oczywiście, że nie.
Przypominał pierwszego ,,Franka" w takim stopniu, jak samochód z
turbodoładowaniem pierwsze pojazdy na węgiel.
Człowiek pozna jednak własne dzieło. Podstawowy element był moim pomysłem, a
urządzenie stojące przede mną to końcowy efekt nieuniknionej ewolucji... Praprawnuk
,,Franka", udoskonalony, wygładzony, wydajniejszy - ale tej samej krwi.
- Czym mogę jeszcze służyć?
- Poczekaj chwilę.
Zorientowałem się od razu, że polecenie nie było prawidłowe, ponieważ automat
sięgnął gdzieś do swego wnętrza, wyciągnął twardy kartonik ze sztucznego tworzywa i podał
mi bez słowa. Przeczytałem następujący tekst:
KOD GAOSOWY Pracusia Paula model XVIIa UWAGA WA%7łNE! Ten automat NIE [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •