[ Pobierz całość w formacie PDF ]

byli skazani na męczarnie, głód, chłód, brud i poniżenie, przepisy nakazujące
niszczyć wybrakowane, ale nadające się do użytku zapałki (i nie tylko zapałki!),
choć stały się towarem prawie nieosiągalnym, te przepisy wydawały się
bezwstydnym szyderstwem. Matka nie mogła walczyć z otwartą przyłbicą, nie
nadawała się na Don Kichota. Od lat opłakiwała znikających kolejno bezbronnych
Don Kichotów. Roześmiała się, bo w swej wyobrazni pokazała Stalinowi figę. Ty
każesz nam zdychać, a my żyjemy! %7łyjemy - to stało się przecież jej głównym
celem. %7łY! -to był jedyny program, jaki mogła nam ofiarować.
- Nie narzekaj! - mówiła. - Nie obrażaj Boga! Jeszcze żyjemy! Przez chwilę
wydawało mi się, że w ten sposób na swoim mi-
kroosobistym poletku zwyciężyła Stalina. Ale wtedy Stalin, ten z licznych
portretów, wyretuszowany i upiększony (innego przecież nie widziałam), pogroził
mi palcem i z figlarnym uśmiechem powiedział:
- Mylisz się! To ja was nauczyłem kraść i kłamać! Dla waszego dobra!
Demoralizowałem was i poniżałem, żeby łatwiej wam było lizać buty na moich
pomnikach! Nawet gdy je zburzycie, łatwo się mnie nie pozbędziecie! - Podniósł
swoją wygiętą fajkę i zaciągnął się jak na filmie. - Ty też kłamiesz! Zabrałaś
się do pisania tych swoich wspominków, ale czy zdecydujesz się na wyjawienie
całej prawdy? Poruszysz tylko jej małą część! Nie mam racji?
- Postanowiłam pisać prawdę i tylko prawdę! - odparłam butnie.
- Figę tam! I tak ci się nie uda!
Stalin machnął ręką, skrzywił się i zniknął.
Kola
Czas mijał, a Juma nie wspominał o żadnej akcji. Dyskretnie pożyczał ode mnie
książki, zamienialiśmy kilka słów na ich temat, ale gdy mówiłam o nowym wypadzie,
udawał, że nie rozumie, o co chodzi, i szybko się żegnał. Może mnie już nie
potrzebował, bo inne sklepy nie miały tak wąskich świetlików, a może rodzicom
udało się go przekonać, żeby zaniechał podobnych wyczynów.
Nadeszła ostra wiosna (wiosna zawsze wydaje się najostrzejsza, kiedy ludzie są
osłabieni), dmuchał silny, przenikający do kości
wiatr, nasuwając trwożne myśli i zmuszając ludzi do chowania się w swoich norach.
42
Któregoś dnia mama długo nie wracała z fabryki. %7łeby odpędzić złe myśli, wyszłam
na podwórko i zaczęłam ćwiczyć na trzepaku. W bramie stał chłopak z ręką na
temblaku, w żołnierskim płaszczu, wiszącym na nim jak na kiju od szczotki.
Wyglądało na to, że na kogoś czeka, ale mimo zmierzchu raczej wyczułam, niż
zobaczyłam, że błagalnie wpatruje się we mnie. Prawie słyszałam, jak szczęka
zębami.
- Wypisali mnie ze szpitala - powiedział i wyciągnął do mnie swój tobołek. -
Chodziłem cały dzień... Chciałbym się ogrzać...
Powinnam była powiedzieć, że mama mi kategorycznie zabrania rozmów z obcymi, a
już o zapraszaniu do domu nie ma co mówić. Ale zamiast tego odparłam:
- W naszym pokoju wcale nie jest ciepło... Chyba nie miał siły odejść.
- Dali mi suchy prowiant - powiedział i głos mu zadrżał. - Mam koncentrat kaszy
jaglanej, ale nie wiem, gdzie ją można ugotować...
Znowu wyciągnął do mnie tobołek.
Pozostało jeszcze trochę szczap z deski, którą udało nam się z mamą oderwać spod
balkonu. Odsłoniłyśmy pod podłogą pustą przestrzeń, w której gniezdziły się
szczury.
- Proszę, niech pan wejdzie.
Jakoś nie mogłam powiedzieć nic innego. Zanim matka wróciła, udało się nam
rozpalić ogień w piecyku na  kurzych nóżkach". Mój młodszy brat po zjedzeniu
dziennej porcji chleba resztę dnia spędzał nad szufladą, w której ten chleb
chowaliśmy, i śliniąc palec, szukał okruszków. Ale tych już dawno nie było. Dno
szuflady aż błyszczało od tego stałego polerowania. To było jedyne naprawdę
czyste miejsce w naszym domu. Teraz brat oderwał się od szuflady i usiadł przy
piecyku, tęsknie wpatrując się w garnek z kaszą. Pochyleni nad piecykiem,
grzaliśmy ręce i wdychaliśmy smakowite opary.
Nagle weszła mama. Chłopak w szynelu, jeszcze zsiniały z zimna, poderwał się,
wyprężył na baczność i zdjął czapkę.
- Ja się tylko trochę ogrzeję i pójdę - powiedział, jąkając się i wyciągnął
swoje papiery. - To jest zwolnienie ze szpitala i zaświadczenie o urlopie... Za
trzy tygodnie mam wracać do jednostki... Proszę sprawdzić.
Mama spojrzała w jego jasne dziecięce oczy. Wtosy miai barwy puchu pisklęcia. A
może nawet jaśniejsze.
- Nie jestem milicjantką - uśmiechnęła się. - Schowaj, dziecko, te papiery. Ile
ty masz lat?
Miał na imię Kola i osiemnaście lat. Mama dolała do swojej fabrycznej grochówki
więcej wody, by starczyło i dla niego. Postawiła garnek na piecu i wrzuciła do
zupy jeden drobno pokrojony kartofel. Podkładałam do ognia cenne szczapy. Mój
43
brat nie mógł ani na chwilę oderwać wzroku od garnka z kaszą.
A Kola mówił nam o sobie. Widać zdobyliśmy sobie jego zaufanie, co w tamtych
czasach nie było łatwe. Należał do rodziny wrogów ludu; jego rodziców, chłopów z
okolicy Orłowa, ogłoszono kułakami, bo hodowali aż dwie maciory. Oczywiście
aresztowano ich i gdzieś wywieziono. A Kola trafił do bezprizornych, czyli do
poprawczaka. Wiedział, że nic nie jest w stanie zmyć piętna haniebnego urodzenia,
i dlatego ucieszył się, gdy wybuchła wojna. Natychmiast się zgłosił: Chciał
zginąć jak bohater, własną krwią zmywając winę rodziców. Takich jak on
przestępców rzucano na pierwszą linię pod karabiny wroga. Mieli torować drogę do
zwycięstwa, ale bez broni, bo jej na tamtym froncie brakowało nawet dla
prawomyślnej, chłopsko-robotniczej młodzieży. Uzbrojeni byli ci, co szli za nimi:
dozorcy karnego batalionu. Wiedzieli, że w razie ucieczki natychmiast strzelą im
w plecy. Kola nie chciał uciekać. Poszedł do ataku zupełnie bezbronny,
wrzeszcząc:  Za rodinu! Za Stalina!" Bolało go, że umrze bez sensu, nie oddawszy
ani jednego strzału. Tymczasem Niemcy obłożyli ich mocnym ogniem i uzbrojeni
dozorcy zaczęli uciekać. No i cała reszta za nimi... Nawet nie pamiętał, jak się
znalazł w szpitalu. Złożono mu zgruchotaną rękę. Teraz wracał do zdrowia i nawet
poruszał palcami, a więc niedługo znowu go wyślą na front. Dadzą mu karabin, czy
nie? Może tą ręką zmazał swój pierworodny grzech...
Na dworze wył silny wiatr, a my pożeraliśmy to nasze grochowe paskudztwo z kaszą.
Rozgrzało nas i doprowadziło do błogości. Czerwone refleksy z piecyka skakały po
naszych twarzach.
- Grochówka pachnie brudną ścierką - powiedziała mama. -Pewno ją na tej szmacie
gotują, żeby miała trochę tłuszczu... Ale poza tym da się zjeść.
- A mnie bardzo smakuje - odparł Kola. - Oj, jak mi dobrze! - dodał rozmarzony.
- A wszystko to dała nam władza radziecka!
Z gardła mojej mamy wydobył się jakiś dziwny dzwięk, ni to jęk, ni to pisk.
Zdusiwszy śmiech, zerknęła na mokrą, zagrzybioną ścianę i na nasze jedyne łóżko.
- Gdzie ja cię położę? - zadumała się. W oczach Koli błysnęła nadzieja.
- Jeżeliby się znalazły jakieś gazety, mógłbym je położyć na podłodze -
powiedział nieśmiało. - Przykryłbym się płaszczem. Przyzwyczaiłem się tak spać w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •