[ Pobierz całość w formacie PDF ]

instynkt wojownika podpowiadał mu co innego. Zdawało mu się, że nieco dalej
słychać
inne odgłosy, odgłosy pogoni. Przecież nic nie mogło się stać w Fahrgo! Zaklął głośniej i szybkim
krokiem poszedł do obozu.
 Do broni, żołnierze  krzyknął, a jego głos przetoczył się jak grzmot po uśpionych trawach. 
Do broni!
Jednak jego wołaniu nie odpowiedział żaden głos. %7ładen strażnik nie podjął jego
okrzyku,
nie zabrzmiał krzyk ni bęben, chociaż widział wyraznie leżące wokół wygaszonych
ognisk
sylwetki. Rozzłoszczony powtórzył wołanie i zbiegł w dół stoku. Opanowała go
wściekłość i
miał już rzucić się na swych ludzi, gdy zauważył, że każdy z nich ma poderżnięte
sztyletem
gardło. Nawet juczne zwierzęta leżały w kałużach krwi, nie było tylko nigdzie
jasnowłosych
posłańców Vanessy. Conan stanął pośród pomordowanych bez wątpienia we śnie
żołnierzy,
nieruchomy, niczym statua z brązu. Ci ludzie walczyli u jego boku i zasłużyli na lepszy los.
Chciał uczynić ich wielmożami, posiadającymi wielu niewolników spełniających ich
życzenia, tymczasem podstępna śmierć odwiedziła ich tej nocy na ostrzu sztyletu&
Rytmiczny tętent kopyt przywrócił mu świadomość. Jednym ruchem zdarł z siebie
jedwabne szaty i jego stalowe mięśnie zalśniły w księżycowym blasku. Pobiegł do
swojego
namiotu i przeszył swe posłanie mieczem, ale nie znalazł żadnego ukrytego zabójcy. Jego
zaciśnięte usta rzucały okropne przekleństwa. Narzucił kolczugę na gołe ciało i wydobył
z
kąta swój wielki łuk wraz z pełnym kołczanem. Na głowę założył złoty, rogaty hełm, a przez
ramię przewiesił tarczę z brązu i ruszył na spotkanie konnych.
Jego oczy czujnie wpatrywały się w drogę. Na pewno była to sprawa Kitharów, a
Vanessa
uciekała teraz przed nimi do swego męża! Ujrzał już sylwetkę konia i małą postać
jezdzca na
jego grzbiecie, a tuż za nim słyszał wyraznie okrzyki pogoni. Koń uciekiniera zboczył z drogi
i skoczył między trzciny, by po kilku krokach potknąć się i upaść. Czarna postać
zeskoczyła z
jego grzbietu i z małpią zręcznością pobiegła wśród skał krzycząc piskliwym głosem.
 Conanie, panie& Cymmeryjczyku! To ja Bourtai, przybywam, by uratować ci życie!
Zbudz się, gdyż zdrada zawitała do twych drzwi.  Głos małego maga drżał ze strachu i urywał
się co chwila z braku oddechu.
Conan zaklął zdziwiony i wstał z ukrycia.
 Tędy, małpi pomiocie i mów szybko. Co to za zdrada?
 Budz swych ludzi!  skrzeczał Bourtai.  Zaraz spadnie na nas horda Hewarów!
Mag upadł u stóp Conana i chwycił go za kolana drżącymi ze strachu ramionami.
 Mów  odparł Conan przez zaciśnięte zęby.  Co to za zdrada? Moi ludzie leżą
niedaleko z poderżniętymi w czasie snu gardłami!
Bourtai jęknął i skulił się u jego stóp.
 Zatem obaj jesteśmy już martwi! Ledwo opuściłeś Fahrgo, Vanessa otruła Vigomara, mnie
wtrąciła do lochu, a na twym tronie osadziła Tanissa!
 Ażesz, psie  wysyczał Conan unosząc do góry pięść. Bourtai uniósł głowę, a światło księżyca
rzezbiło dziwne cienie w jego pomarszczonej twarzy.
 Czyżby, panie?  szepnął.  Kto zatem pozbawił życia twoich wojowników, jeśli nie żółtowłose
psy Hewarowie. Ludzie tej diablicy, których wezwała, by jej służyli i zgładzili straż, którą
pozostawiłeś w mieście!
Dłoń Conana opadła i zwisła bezwładnie wzdłuż ciała, a jego wzrok utkwiony był w
mroku, w którym skryte były białe mury miasta. Zobaczył jednak tylko wielu jezdzców o płowych
włosach ciągnących śladem Bourtai. Jego usta wyrzuciły potok strasznych
klątw.
 Więc mnie oszukała  mruczał.  Okłamała& Nigdy nie potrafiłem zrozumieć
kobiet, a znałem ją tak krótko. Zrobiła ze mnie głupca. Ale ty mój wierny towarzyszu& 
zwrócił się do czarnoksiężnika, a w jego głosie zabrzmiała gorzka ironia.  Ty, moje drugie
ja, mój obrońca!
Bourtai drżał i odsuwał się od Conana, lecz nie odwrócił wzroku.
 Spojrzyj na moje starte okowami nadgarstki  zaskrzeczał  Niech ujrzą to twoje oczy, a twój
miecz niech dokona zemsty, jeśli wcześniej Hewarowie nie posiekają nas na plastry! Panie, to są
współplemieńcy Vanessy, podłej zdrajczyni!
Conan spojrzał na nadjeżdżających i ujrzał pierwszego z nich nie dalej, niż sto metrów od ich
kryjówki. Cymmeryjczyk odrzucił do tyłu głowę, a w jego gardle wezbrał okrutny śmiech.
 Hej, bracie złotowłosej dziwki!  zawołał.  Zanieś jej moje pozdrowienia!
W następnej chwili zabrzęczała cięciwa i świsnęła strzała, a pośród szarżujących
odezwały
się dwa jęki i dwóch mężczyzn jadących jeden za drugim osunęło się z siodeł. Conan słał
strzałę za strzałą i tylko nieliczni z goniących dotarli do skał i skryli się za nimi wydobywając
swe małe łuki. Conan odrzucił swą broń i z uniesionym do ciosu mieczem skoczył między nich. Z
jego gardła ciągle wydobywał się okrutny śmiech, a ostrze broni wirowało
migocząc
w blasku księżyca rozdając śmierć, gdziekolwiek uderzyło. Głowa jednego z jezdzców potoczyła się
po trawie, a krew zabarwiła na ciemno jego złote włosy. Inny upadł
przytrzymując dłońmi wypływające z rozpłatanego brzucha wnętrzności. Ostatni rzucił
się do
ucieczki. Doścignął go celnie rzucony sztylet Conana przerywając wrzaski i
przewracając go [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •