[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czas. Nożownicy ruszyli na mnie z dwóch stron. Gdy uchyliłem się przed ciosem jednego z
nich, drugi trafił mnie w bok na wysokości żeber. Zimne ostrze przecięło bluzę i przeorało
skórę. Zdążyłem złapać jego dłoń i wykręcić ją ze stawów. Bandyta ukląkł krzycząc. Aysy,
który nie trafił mnie za pierwszym razem, ponownie chciał mnie dosięgnąć. I tym razem
wykonałem unik kopiąc go w krocze.
Reszta napastników runęła w moją stronę. Z obozu Indian wybiegli mężczyzni i nasi
obozowicze pod wodzą Maćka i Gustlika. Gdy obie grupy znajdowały się w odległości kilku
metrów od siebie, nagle wokół wszystko pojaśniało. To namioty Indian płonęły jak wielkie
pochodnie. Z lasu rozległy się okrzyki triumfu podpalaczy.
%7ładne słowa pocieszenia nie mogły uśmierzyć bólu Alfreda.
- Nie czas na płacze - stwierdził pan Jan oświetlając wrak śmigłowca. - W środku nie
ma ciał. Chyba pasażerowie tej maszyny mieli szczęście. Patrzcie, dwadzieścia metrów stąd
uderzyli podwoziem w zbocze. Pilotowi pewnie udało się jeszcze chwilę utrzymać maszynę w
powietrzu. W tym czasie wszyscy wyskoczyli. Są nawet ślady w miejscach, gdzie skakali. Na
koniec pilot posadził helikopter na zboczu i zdążył uciec, zanim wszystko zaczęło się palić.
- Dokąd mogli uciec? - zapytałem.
Pan Jan porozumiał się z kolegami przez radio. Wyładowania atmosferyczne
skutecznie zakłócały transmisję.
- Patrzcie! W dolinie coś się pali! - krzyknął jeden z ratowników.
- Panie Tomaszu, musimy sprawdzić szczyt połoniny, bo rozbitkowie mogli tam
wejść. Wy poszukajcie ich niżej kierując się na ten pożar - rozkazał mi pan Jan. - Jeśli nic nie
znajdziemy, pójdziemy za wami. To więcej niż pewne, że pilot i jego pasażerowie pójdą w
stronę tych ogni. Nasi koledzy schodzą z Wetlińskiej i będą sprawdzać las idąc od dołu.
- Burza zaraz ugasi pożar - powiedziałem.
- Może nawet nie dojść do doliny zatrzymując się nad połoniną - rzucił jeden z
ratowników.
Rozstaliśmy się z grupą obiecując, że będziemy uważać na siebie. Maszerowaliśmy w
dół. Kobyłka szedł jak automat. Nie rozglądał się na boki, więc musiałem pracować za niego i
mieć oczy naokoło głowy. Doszliśmy do granicy lasu i wtedy zauważyłem na ścieżce słaby
odcisk damskiego buta.
- To twoja mama - trąciłem Kobyłkę w ramię pokazując mu ślad.
- Akurat - wychlipał.
- Która kobieta, jeśli nie twoja mama, wędrowałaby po górach w szpilkach?
Kobyłka natychmiast otrzezwiał. Pochyleni, z nosami tuż przy samej ziemi,
lustrowaliśmy ścieżkę.
Szliśmy po ledwie widocznych śladach. Wynikało z nich, że dwie kobiety, zapewne
pani Irena i Alinka, niosły między sobą kogoś, kto nie mógł maszerować, na co wskazywały
głębsze odciski damskich butów po wewnętrznych stronach i dwa ciągłe wyżłobienia
pomiędzy nimi.
- Zaniosły go do lasu - stwierdziłem.
Deszcz już nie padał tak mocno, więc mogliśmy przyspieszyć kroku. Kobyłka
rozglądał się po lesie i świecił latarką. Nagle zatrzymał jej promień na daszku jakiejś małej
wiaty.
Podbiegliśmy tam. Pod skośnym dachem leżeli pani Irena, Alinka i jakiś postawny
mężczyzna.
Rozległy się krzyki kobiet. Mężczyzni stanęli zaskoczeni. Aysi zdumieni patrzyli na
widowisko.
- Butle z gazem! - Dusza Sokoła pierwszy oprzytomniał.
Ruszyliśmy biegiem do obozu Indian, żeby ratować co się da. Nasze dziewczyny
zabrały obozowe graty na drogę. Chłopcy wyrywali i wyłamywali gałęzie i krzewy, żeby
zdusić ogień.
Indianie potykali się o różne graty, biegali bez sensu. Maciek i Gustlik usiłowali
kierować akcją ratunkową.
Z jednego namiotu wybiegła kobieta, na której płonęła sukienka. Przerazliwie
krzyczała. Doskoczyli do niej Mały i Biały. Biały złapał ją wpół i rzucił na ziemię. Mały
przykrył ją własnym ciałem dusząc płomienie. Bejsbol, Gruzin, Misiek i Marchewa gasili
ogień.
Obok mnie przebiegał dwuletni chłopczyk płacząc i krzycząc: Mama! . Złapałem go i
zaniosłem do dziewczyn na drogę. Tam Waldek, Czarna, Wdowa i Grucha zorganizowali
punkt opatrunkowy. Na szczęście we wszystkich naszych plecakach zestawy ostatniej szansy,
opatrunki i lekarstwa były w tym samych miejscach, więc nie potrzeba było dużo czasu, żeby
zorganizować mały szpital. Zet zabrał jednemu z oszołomionych łysych telefon komórkowy i
usiłował dodzwonić się po pomoc. Gustlik, który pobiegł do sklepiku, wrócił z wiadomością,
że sklepikarza nie ma.
- Panie Pawle, część kobiet i dzieci jest mocno poparzona, trzeba ich czym prędzej
zawiezć do szpitala.
Wściekły obróciłem się do łysych.
- Kto ma kluczyki do busów?! - ryknąłem.
- Brzytwa - powiedział ktoś z ciemności.
Brzytwa już doszedł do siebie i wyrwał jednemu z kolegów siekierę z dłoni. Nie
czekając na jego ruch kopnąłem go mocno w pierś. Wtedy poczułem, jak wypływa mi
strumień krwi z rany na klatce piersiowej. Brzytwa padł na ziemię jak długi. Stanąłem nad
nim i zacząłem przeszukiwać kieszenie jego kurtki. Nie było tam kluczyków.
- Gdzie one są? - potrząsałem Brzytwą.
- Wyrzuciłem - uśmiechnął się bezczelnie.
- Ratujcie moje dziecko! - nagle krzyknęła jedna z matek. - Moja Weronika!
Z płonącego obozu, którego już nikt nie usiłował gasić, słyszeliśmy płacz dziecka.
Pobiegłem w tamtym kierunku.
- Gdzie moja gitara? - usłyszałem, jak Banderas wypytywał dziewczyny.
Po chwili słyszałem tupot jego nóg tuż za sobą. Skręciłem w prawo pomiędzy tipi.
Tam na ziemi leżał siedmioletni chłopiec. Był nieprzytomny, pewnie zaczadzony Wtedy
rozległ się huk.
- Butle z gazem - pomyślałem tracąc przytomność.
Przytuliłem chłopca do piersi zasłaniając go od ognia. Czułem, jak parzy moje płonące
ubranie, jak ktoś mnie ciągnie za ramiona, a potem polewa wodą. Leżałem dwadzieścia
metrów od obozu. To Gustlik i Mały wyciągnęli mnie z ognia. Płomienie ponuro mruczały w
mroku. Z tyłu słyszałem płacz, okrzyki rozpaczy. Obok mnie Czarna i Maciek reanimowali
siedmiolatka. Patrzyłem na płonące tipi, jak waliły się drągi podtrzymujące płachty namiotów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]