[ Pobierz całość w formacie PDF ]
– Jacek?
– Ano! Zajechały dwie hondy, znajome granatowe BMW i nissan terenowy.
– Kochany, na drzewo i wypatruj jaguara metalic. Postaraj się dojrzeć, kto nim przyjechał
i od razu pędź dzwonić!
Mroczniało. W bezwietrznym powietrzu nadpełzały od pomocy chmury i ciemnym
granatem zasnuły słońce.
Zośka wróciła i raczyliśmy się wpół roztopionymi lodami, oklejającymi nam palce.
Wtedy na wyjeździe z willi Joanny ukazała się srebrzysta maska jaguara. Jednocześnie z
antykwariatu wyszła pani Hanna i starannie zamknęła za sobą drzwi. Wsiadła do wozu, który
ruszył w górę Głównej.
„Jedźcie na Liliową! Jedźcie, kochane!” – prosiłem w duchu.
Ale długo jeszcze trzeba było czekać, denerwować się, gdy jakiś młodzian akurat
korzystał z naszego automatu, aby wreszcie usłyszeć dźwięk jego dzwonka.
– Wujku! – krzyknęło w słuchawce, aż zaświdrowało mi w uchu.
– Jest jaguar! Nie mogłem zobaczyć, kto przyjechał, ale to są co najmniej trzy osoby!
– Skąd wiesz?
– Bo trzy razy trzasnęły drzwiczki.
– No, Jacek, masz głowę! Ale teraz wracaj na drzewo i jakby coś, to dzwoń. Przy
telefonie będzie Zośka, bo ja mam małą sprawę do załatwienia!
– A ty się nie wykrzywiaj! – zwróciłem się do siostrzenicy.
– Teraz to naprawdę ważny dyżur!
Pobiegłem w stronę antykwariatu. Oczywiście nie miałem czego szukać od frontu; pani
Mroczkowska nie była na tyle uprzejma, by zostawić klucze w zamku. Ale tam, gdzie od
wąskiego przejścia między willami odgradzał posesję wysoki mur...
Tak, wysoki! Nie było jak się nań wspiąć. Ale od czego są pojemniki na śmieci?!
Przytoczyłem jeden pod mur, wspiąłem się nań i uchwyciłem krawędzi muru.
– Aj! – poczułem, jak ostre szkło wbija mi się w dłonie. Więc tak zabezpieczano się przed
nieproszonymi gośćmi! Dużo, zbyt dużo czasu zajęło mi wyszukiwanie kawałka deski. Za to
później poszło już sprawnie. Chwila i zeskakiwałem na dziedzińczyk przed garażem. Tylne
drzwi willi były zamknięte na solidny zamek, ale drzwi od piwnicy, jak to najczęściej bywa,
ustąpiły pod mocnym uderzeniem mego barku. Pobiegłem na górę. Z małego hallu
prowadziło kilkoro różnych drzwi. Jedne wyróżniały się bardzo mocną budową i patentowym
zamkiem, w którym, na moje szczęście, tkwił klucz.
Otworzyłem drzwi i wszedłem w ciemność, ledwo rozjaśnioną wąską smugą padającego
przez nie światła. Obmacałem ręką ścianę przy drzwiach – pusto. No tak, przecież włącznik
światła był na zewnątrz pomieszczenia! Nacisnąłem go i znieruchomiałem w progu... Przed
moimi oczyma otworzyła się miniatura raju miłośnika sztuki. Raju szalonego. Bezcenne
meble, nie znające innego ograniczenia dla swej piękności niż wielkość salki, w której
beztrosko porozstawiał je czyjś kaprys, dźwigały... nie, unosiły ku wyżynom wspaniałości
naczynia w złocie i srebrze, przeniknięte iskrami drogich kamieni.
Gorące, przesycone wonią kadzidła powietrze wespół z uderzającym zewsząd pięknem
tamowało oddech. Wzrok gubił się w mrocznej głębi obrazów, które już stąd, z daleka,
znamionowały talent największych mistrzów. Zrobiłem krok naprzód i stopy łagodnie
pochwyciła miękkość perskiego dywanu.
Przed sobą miałem po lewej złocone łoże z baldachimem, o zmiętej atłasowej pościeli. Po
prawej stał rzeźbiony w hebanie stół; obierał się on wpółprzewrócony wyścielony tłoczoną
skórą fotel. Blat stołu pokrywały stosy kart papieru, pośród których lśniły złote puchary, a z
nich wystawały pęki kredek. Kilka kart zaścielało dywan. Podszedłem i podniosłem jedną z
nich.
Nieudolny rysunek przedstawiał wypełniające sobą aż ćwierć karty dziecko, biegnące
wśród małych ludzi ku równie dużej jak ono postaci kobiecej, nad którą świeciło
żółtoczerwone słońce.
Takiego rysunku się spodziewałem...
Ale czas naglił! Wybiegłem z willi, po drzwiach garażu wspiąłem się na jego dach,
stamtąd na mur i skoczyłem na trawę uliczki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]