[ Pobierz całość w formacie PDF ]
beżowa, zielona i złota, odtwarzając w stonowanych barwach niewiarygodny spektakl z
poprzedniego wieczoru. Vorkosigan ocknął się, usiadł, po czym wstał i pomógł jej
zaprowadzić Dubauera nad strumień i umyć. Zjedli kolejny posiłek złożony z owsianki i
sosu serowego. Tym razem Vorkosigan spróbował dla odmiany zmieszać oba składniki,
natomiast Cordelia jadła po łyżce na zmianę. %7ładne z nich nie skomentowało jadłospisu.
Vorkosigan poprowadził ich na północny zachód przez piaszczystą
ceglastoczerwoną równinę. Podczas suchej pory roku zamieniała się ona niemal w
pustynię, teraz jednak ozdabiały ją jaskrawe plamy świeżej, zielonej i żółtej roślinności,
gęsto przetykanej licznymi odmianami małych dzikich kwiatów. Cordelia ze smutkiem
zauważyła, że Dubauer zdawał się w ogóle ich nie dostrzegać.
Po jakichś trzech godzinach szybkiego marszu dotarli do pierwszej przeszkody
tego dnia, stromej skalistej doliny, której środkiem rwała rzeka koloru kawy z mlekiem.
Przez jakiś czas wędrowali wzdłuż krawędzi skarpy, szukając brodu.
- Tamten kamień w dole się poruszył - zauważyła nagle Cordelia.
25
Vorkosigan wyjął zza pasa polową lunetkę i przyjrzał się uważnie.
- Masz rację.
Pół tuzina kawowych garbów, wyglądających jak głazy na piaszczystym brzegu,
okazało się przysadzistymi sześcionogami o grubych odnóżach, wygrzewającymi się w
porannym słońcu.
- Sprawiają wrażenie stworzeń ziemiowodnych. Ciekawe, czy są mięsożerne -
zainteresował się Vorkosigan.
- Szkoda, że tak wcześnie przerwaliście nasze badania. W przeciwnym razie
potrafiłabym odpowiedzieć na wszystkie te pytania. O, tam widać kolejną grupkę tych
nibybaniek mydlanych - do licha, nie przypuszczałam, że mogą dorosnąć do takich
rozmiarów i nadal latać.
Stadko kilkunastu baniek, przejrzystych niczym szklane kieliszki i liczących sobie
pełne trzydzieści centymetrów średnicy, płynęło nad rzeką jak pęk puszczonych z
wiatrem balonów. Kilka z nich podleciało do sześcionogów i łagodnie osiadło na ich
grzbietach. Lekko spłaszczone, przypominały niesamowite berety. Cordelia pożyczyła od
swego towarzysza lunetkę i spojrzała uważniej.
- Czy nie sądzisz, że pełnią podobną rolę do ziemskich ptaków, zbierających
pasożyty ze skóry bydła? Nie, chyba jednak nie.
Sześcionogi wstały, sycząc i poświstując i z ociężałym pośpiechem wsunęły się
do wody. Bańki, teraz barwy kieliszków napełnionych burgundem, nadęły się i ponownie
uniosły w powietrze.
- Bańki-wampiry? - spytał Vorkosigan.
- Najwyrazniej.
- Co za odrażające stworzenia.
Cordelia z trudem stłumiła śmiech, widząc malujące się na jego twarzy
obrzydzenie.
- Jako mięsożerca nie powinieneś ich potępiać.
- Potępiać - nie; unikać - owszem.
- Tu się z tobą zgodzę.
26
Podążali dalej w górę strumienia, mijając spieniony brązowy wodospad. Po mniej
więcej półtora kilometra dotarli do miejsca, w którym łączyły się dwa dopływy. Rzeka była
tu zachęcająco płytka. Podczas przeprawy przez drugie odgałęzienie Dubauer stracił
równowagę, stawiając nogę na śliskim kamieniu i z nieartykułowanym okrzykiem zniknął
pod wodą.
Cordelia gwałtownie zacisnęła palce na jego ramieniu i siłą rzeczy upadła wraz z
nim, osuwając się w głębsze miejsce. Ogarnęło ją przerażenie, że nurt porwie go w dół
rzeki, gdzie czekały te wielkie sześcionogi, ostre skały i wodospad. Nie dbając o
wlewającą się do ust wodę, pochwyciła go obiema rękami. Zaraz będzie za pózno - nie!
Coś szarpnęło nią gwałtownie, opierając się wartkiemu prądowi. To Vorkosigan
chwycił ją za pasek, teraz zaś holował dwójkę Betan na płyciznę z siłą i wprawą godną
dokera.
Lekko zakłopotana, lecz wdzięczna, stanęła na nogi i zaczęła ciągnąć kaszlącego
Dubauera w stronę brzegu.
- Dzięki - wykrztusiła.
- A co, myślałaś, że pozwolę wam utonąć? - spytał cierpko, wylewając wodę z
butów.
Cordelia, zawstydzona, wzruszyła ramionami.
- No, cóż - przynajmniej nie opóznialibyśmy marszu.
- Hm - odchrząknął, nie mówiąc już ani słowa więcej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]