[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Tuż przed nią pojawiło się wzniesienie, zagięte w łuk, wyrosłe z ziemi, jakby po to, by
ją otoczyć. U jego podnóża urywały się poprzednie ślady jej stóp. Przecież nie... To chyba
złuda...? Z zakamarków pamięci wydobyła ułomki opowieści Kuniggod. Uniosła włócznię i -
nie zastanawiając się właściwie nad tym, co robi - rzuciła nią z całej siły.
Grot zatopił się w ziemi, lekko zadrgało drzewce. To wcale nie była złuda! Zwarty
masyw uniemożliwiał jej wycofanie się. Została wpędzona w pułapkę, gdzie przynętę
stanowił trop. Briksja wyciągnęła rękę i wyrwała włócznię.
Nie wolno jej wpadać w panikę. A jednak przebiegł ją dreszcz strachu, zaś zaciśnięta
na broni dłoń zrobiła się wilgotna. Dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty odwracać się
plecami do przeszkody. Ale musiała się na coś zdecydować. Pozostawanie w tym miejscu
niczego nie mogło zmienić na lepsze. Odwaga, która była dla niej rodzajem odruchu
samozachowawczego, podpowiadała Briksji teraz, że skoro została ostrzeżona, najlepsze co
może zrobić, to iść i stanąć twarzą w twarz z prześladowcą; lepiej prędzej niż pózniej, nim
zdąży zmienić zdanie.
Kolejny raz pokonywała tę samą drogę. Zlady butów nadal były dobrze widoczne.
Dokąd zmierzała ta trójka? Od jak dawna Briksja szła zwodniczym tropem? Podobne
rozważania były teraz bezużyteczne. Przecież i tak mogła polegać wyłącznie na sobie.
Ten, kto urządził tę pułapkę, najwyrazniej nie śpieszył się z ujawnieniem. Było to dla
Briksji męczące. Nie kończące się oczekiwanie na atak osłabiało jej gotowość.
Tu i tam spotykała jeszcze jakieś wzniesienia, aż w końcu...
Miała wrażenie, jakby wychodziła z zaciemnionego pokoju na ostre światło dzienne.
Wcześniej marzyła o tym, żeby znalezć się na pustyni, żeby być jak najdalej od rzucających
cienie pagórków. Teraz, kiedy to się ziściło, krajobraz odpowiadał jej znacznie mniej, niż się
spodziewała.
Rozpościerała się przed nią bezkresna kraina, pozbawiona nawet tych nędznych
strzępków zarośli czy kęp trawy, które można było spotkać na skraju Odłogów. Tu leżała
skorupą jedynie żółta, pokryta rudymi smugami ziemia, poprzecinana siecią wyżłobień
biegnących w tak wielu różnych kierunkach, że Briksja nie mogła uwierzyć, aby była to
pozostałość po jakichś, płynących tędy niegdyś, potokach wody.
Ku górze wznosiły się, niby zaciśnięte gniewnie pięści, brudnoczerwone odkrywki z
grubymi czarnymi żyłami. Z nieba lał się żar przypominający falę gorąca, jaka uderza z
otwartego chlebowego pieca.
Oddychała z trudem. Iść w ten skwar, stąpać bosymi stopami po spieczonej,
rozpalonej do czerwoności ziemi... - nie, to niemożliwe. Chociaż nie dowierzała labiryntowi
wzniesień, uznała, że musi tam wrócić. Obróciła się i...
Gdzież się podziała luka, którą dopiero co wyszła?
Pogrążona w rozterce, Briksja stała wsparta na włóczni, zaciskając na niej kurczowo
dłonie. Potrząsnęła głową, zamknęła oczy i otworzyła je dopiero po dłuższej chwili.
To, co tym razem ujrzała, musiało już być naprawdę omamem! Ogromne masy ziemi
nie mogły przesunąć się w tak krótkim czasie. A jednak. Popatrzyła na prawo, potem na lewo:
otaczał ją wznoszący się wysoko ziemny wał, w którym nie było najmniejszej nawet przerwy.
Briksja przypadła do zbocza, po którym miała nadzieję jakoś się wydostać. Jedną ręką
trzymała włócznię, której grot wbijała w ziemię, drugą zaś chwytała za kępy trawy - i tym
sposobem podciągała się w górę. Ponieważ wciąż nie dostrzegała żadnego przejścia, pięła się
dalej.
Trawa była ostra niczym świeżo wygładzony nóż dziewczyny (robiła to dopiero
wczoraj?). Briksja westchnęła ciężko i podniosła palce do ust, żeby zlizać krew, która jasnymi
strużkami spływała po dłoni i nadgarstku. Przesunęła się gwałtownie, żeby uchronić
przynajmniej swoje stopy przed tymi bolesnymi skaleczeniami.
Zjeżdżając na siedzeniu po zboczu aż do miejsca, gdzie wilgotne podnóże wzniesienia
stykało się z ogołoconą ze wszelkiej roślinności płaszczyzną, próbowała pomyśleć przez
chwilę rozsądnie. Nie było wątpliwości, że przydarzyło się jej coś, co nie mieściło się w
ludzkiej logice. Musiała traktować to jako pogróżkę. Jakieś zupełnie obce jej, tajemnicze siły
sprawiły, że została uwięziona przez zwykłe zwały ziemi.
Docierała do niej przygnębiająca prawda, że nie ma dla niej ucieczki. Może sobie
chodzić wzdłuż tych nasypów w tę czy w tamtą stronę, ale i tak w końcu nie umknie
przeznaczeniu. Było to niczym najkoszmarniejszy, najbardziej przerażający i mroczny ze
snów.
Ale pozostać tu i pokornie czekać na marny koniec? Nie.
Otrząsnęła się i dodała sobie otuchy słowami, które w przeszłości często zdarzało jej
się wypowiadać:
- %7łyję - rzuciła zapalczywie ku rozciągającej się przed nią pustyni. - Mam ręce, nogi,
ciało... Mam rozum... To ja, Briksja! I postępuję tylko zgodnie z własną wolą!
Jej wyzwanie pozostało bez odpowiedzi - chyba żeby uznać za taką daleki, chrapliwy
krzyk jakiegoś, zapewne polującego, ptaka. Zwilżyła językiem suche wargi. Minęło sporo
czasu, odkąd piła napój ofiarowany jej przez drzewo, zaś na tej czerwonożółtej ziemi nie było
co liczyć na wodę.
A jednak musi brnąć w głąb tej krainy - taka jest jej wola i taka jest konieczność
chwili. Nieważne, że chce tego również ktoś, kto popchnął ją na ten szlak. Na razie zdjęła z
siebie skórzany kaftan i przysiadła, by za pomocą noża rozpruć go na kawałki, które niegdyś
z takim mozołem zszyła. Z uzyskanych w ten sposób skórek sporządziła coś, co miało chronić
jej stopy. Odpowiedniej wielkości płaty skóry owinęła wokół nóg do wysokości kostki i
obwiązała mocno rzemykami, które połączyła zaciągając supeł za supłem.
Tylko tyle mogła zrobić. Gdy skończyła, podniosła się i zasłaniając dłonią oczy przed
oślepiającym słonecznym światłem rozejrzała się po okolicy. Po ziemi tak pooranej gęstą
siecią rowów o ostrych krawędziach niemożliwe było podążanie niezmiennie w jednym
kierunku. Tu i ówdzie z podłoża wyłaniały się skały, które dawały krótki cień. Wszystko
zasnuwała lekka mgiełka, więc Briksja widziała trochę niewyraznie.
Wzruszyła ramionami. Zwlekanie nic nie da. Ponieważ było już dobrze po południu,
miała nadzieję, że zmierzch przyniesie wkrótce ochłodzenie. Ruszyła w drogę, podpierając się
włócznią niby laską.
Jako że skałki różniły się kształtem, postanowiła wybrać sobie którąś za przewodnika,
żeby tym sposobem uchronić się przed chodzeniem w kółko. Dostrzegła jedną, przypo-
minającą okrągłą wieżyczkę albo paluch wymierzony w niebo. Właśnie tę wzięła za swój
pierwszy cel.
Dwa razy musiała iść okrężną drogą, gdyż natrafiła na rowy zbyt szerokie, by mogła
je przeskoczyć. Wędrówka odbywała się na zasadzie: trzy kroki do przodu, dwa kroki w tył.
Choć Briksja napotykała spłachetki gołej ziemi, na których widniały nawet jakieś tropy, nie
dostrzegła żadnego śladu buta.
Najwyrazniejszy ze wszystkich był odcisk czterech palców, z których każdy miał
długość jej własnej podeszwy. Czyżby trop jakiegoś ptaka? Ale z taką stopą musiałby być jej
wzrostu albo nawet większy!
Tam gdzie są znaki życia, powinno też być coś, co życie podtrzymuje. Briksja nie
znała takiego stworzenia, które mogłoby egzystować bez wody. Przeto ta ziemia nie jest z
pewnością tak martwa, na jaką wygląda. Dziewczyna zatrzymała się i podniosła mały,
czerwony, okrągły kamyk, po czym włożyła go do ust, co było starym sposobem wędrowców [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •