[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sparaliżowała go po śmierci żony i córek.
Zły na siebie zaczął znowu kręcić pedałami. Czuł się zażenowany takim
dziecinnym strachem. Mógł się bardziej kontrolować. Oczywiście należało
wszystko złożyć na karb epidemii, która widać zbytnio go pochłonęła. Lamie
miała rację - za bardzo się w to zaangażował emocjonalnie.
Gdy odnalazł zródło swych lęków, poczuł się lepiej. Park jednak nadal wyglądał
ponuro. Znajomi ostrzegali go przed jeżdżeniem tędy po nocy, lecz on ignorował
ich ostrzeżenia. Teraz po raz pierwszy zastanawiał się, czy jednak nie
postępuje głupio.
Wyjazd z parku w stronę Central Park West przypominał ucieczkę z koszmaru. Z
ciemnej, przerażająco pustej czeluści parku nagle wyskoczył na zatłoczoną
ulicę pełną żółtych taksówek jadących na północ. Miasto żyło. Ludzie spokojnie
przechadzali się chodnikami.
Im dalej na północ jechał, tym bardziej nieprzyjemna stawała się okolica.
Często teraz spotykał wyraznie podniszczone, czasami wręcz zrujnowane budynki.
Niektóre zdawały się opuszczone, przeznaczone do wyburzenia. Chodniki i
jezdnię zalegały nie sprzątane od dawna śmieci. Wałęsające się psy
przeszukiwały powywracane kubły.
Jack skręcił w lewo w Sto Szóstą. Gdy tak jechał ulicą, okolice jego
mieszkania wydawały mu się tego wieczoru bardziej przygnębiające niż zwykle.
Chwila otrzezwienia w parku otworzyła mu oczy.
Zatrzymał się przy boisku, na którym grywał w kosza. Nie zsiadł jednak z
roweru, stopy pozostały w noskach, jedną ręką jedynie przytrzymał się
ogrodzenia oddzielającego boisko od ulicy.
Tak jak się spodziewał, plac zajmowali grający. Uliczne rtęciowe latarnie, za
których zainstalowanie sam zapłacił, świeciły pełnym blaskiem. Rozpoznał wielu
z biegających po boisku graczy. Warren, bez dwóch zdań najlepszy z koszykarzy,
także grał tego wieczoru. Jack słyszał jego pokrzykiwanie zachęcające kolegów
z drużyny do większego wysiłku. Przegrani będą musieli zejść z boiska i czekać
na swoją kolejkę tam, gdzie teraz czekali wcześniej pobici. Zawody zawsze były
zażarte.
Jack przyglądał się, jak Warren ulokował w koszu ostatnią piłkę meczu i
przegranym nie pozostało nic innego, jak zejść z placu. Przygotowując się do
kolejnego meczu, Warren dostrzegł spojrzenie Jacka. Machnął w jego stronę i
przyczłapał do ogrodzenia. Tak wyglądał chód zwycięzcy.
- Cześć doktorku, siemanko - przywitał Jacka. - Przyjechałeś pograć czy co?
Warren był przystojnym Murzynem z ogoloną głową, starannie wypielęgnowanym
wąsikiem i ciałem jakby zdjętym z posągu greckiego atlety z Metropolitan
Museum. Zawarcie z nim znajomości zabrało Jackowi kilka ładnych miesięcy. W
końcu rozwinęła się między nimi nić przyjazni, głównie dzięki wspólnemu
zamiłowaniu do ulicznej koszykówki. Jack niewiele wiedział o Warrenie poza
tym, że jest najlepszym koszykarzem w okolicy. No może jeszcze i to, że
przewodzi lokalnemu gangowi. Rozumiał, że obie pozycje wzajemnie z siebie
wynikały.
- Miałem zamiar porzucać - przytaknął Jack. - Kto walczy?
Wejście do gry mogło się okazać trudnym przedsięwzięciem. Na początku, gdy
przeprowadził się w te strony, cały miesiąc musiał cierpliwie odczekać,
siedząc pod płotem, zanim zaprosili go do gry. Wtedy dowiódł, ile jest wart.
Zaczęli go tolerować, gdy okazało się, że trafia do kosza nie z przypadku,
lecz z pewną regularnością.
Sprawy posunęły się nieco do przodu, choć nie zanadto, kiedy zafundował
oświetlenie placu i odnowił tablice do gry. Oprócz Jacka było jeszcze tylko
dwóch innych białych, którym pozwolono grać. Bycie białym stanowiło ewidentną
wadę w tej okolicy. Koniecznie należało znać reguły.
- Ron i Jake - odparł Warren. - Ale mogę cię włączyć do drużyny. Stara wołała
Flasha do domu.
- Do tego czasu będę już kimał - powiedział Jack. Odepchnął się od ogrodzenia
i przejechał ostatni kawałek drogi do domu.
Przed budynkiem zsiadł z roweru i zarzucił go sobie na ramię. Zanim wszedł do
środka, podniósł wzrok i przyjrzał się fasadzie. Był w zbyt krytycznym
nastroju, aby zaprzeczyć, że nie prezentowała się dobrze. Właściwie należało
stwierdzić, że budynek prezentował się wyjątkowo obskurnie. Kiedyś musiał
wyglądać elegancko, gdyż jeszcze dziś widoczne były fragmenty ozdobnego gzymsu
pod krawędzią dachu. Dwa okna na trzecim piętrze zostały zabite deskami.
Budynek miał pięć pięter, a na każdym były dwa mieszkania. W całości zbudowano
go z cegły. Jack mieszkał na trzecim piętrze, które dzielił z Denise,
niezamężną nastolatką z dwojgiem dzieci. Drzwi frontowe otworzył kopnięciem.
Nie było w nich zamka. Ostrożnie, aby nie nadepnąć na jakiś walający się na
schodach kawał tynku, zaczął wspinać się na górę. Gdy mijał drugie piętro,
dotarły do jego uszu odgłosy kłótni i brzęk tłuczonego szkła. Taka niestety
była wieczorna rzeczywistość.
Z rowerem na ramieniu musiał się trochę nagimnastykować, żeby dotrzeć do
swojego mieszkania. Zaczął gmerać w kieszeni w poszukiwaniu klucza, lecz
niemal natychmiast zorientował się, że nie będzie mu potrzebny. Kawałek
futryny na wysokości zamka został wyłamany. Sterczały tylko drzazgi.
Pchnął otwarte drzwi. W mieszkaniu panował mrok. Nasłuchiwał przez chwilę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •