[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sklecić dwóch zdań logicznych od początku do końca, nawet jeśli wiedziały coś interesujące-
go.
Nie znaczy to, że nie miałem zaufania do algorytmu - sam go zbudowałem, używając
importowanych programów wykreowanych z doświadczeń i działalności najlepszych dzien-
nikarzy, począwszy od połowy dwudziestego pierwszego wieku. Chodziło po prostu o to, że
żadna maszynka (ani istota ludzka) nie była zdolna napisać czegoś ciekawszego w oparciu o
niekompletne dane. A najlepszą bazą danych na całej Kandeli byłem w tym momencie ja.
Jeśli dożyję jutra, następny numer gazety będzie wystrzałowy.
Usiadłem obok drzwi celi i oczekiwałem na ponowny wschód czerwonego słońca.
Thomas nie mówił wiele. Czasem drzemał, lecz kilkakrotnie budził się ze zdławionym krzy-
kiem. Około trzeciej powrócił Marquez. Dyla z nim Jancy.
Radż na chwilę objawił swą obecność. Błękitna poświata wypełniła półmrok pomiesz-
czenia.
- Jest tu - z przejęciem powiedziała Jancy.
Marquez wyciągnął broń.
- Zabierz to stąd, bo inaczej...
Radż błysnął niczym kartka papieru ogarnięta płomieniem, po czym zmatowiał i znik-
nął. Marquez opuścił rewolwer, podejrzliwie patrząc na Thomasa.
- Dlaczego musi być wojna? Radż wrócił... - powiedziała Jancy. Zastanowiła się przez
chwilę. - Och.
- Jak się czujesz? - spytałem.
- Spędziłam w twoim domu długi, biały okres czasu. Polem poczułam zapach rzeczy,
którymi częstował mnie dom. Niektóre kolory wróciły.
Wyglądała na świeżą i wypoczętą. Najwyrazniej mój poczciwy domowy algorytm
zrobił wszystko, aby mogła zapomnieć o wcześniejszych przeżyciach.
Thomas wstał i spojrzał poprzez kraty. Wyciągnął rękę.
- Jancy.
Uniosła dłoń. Chwycił ją za nadgarstek. Emanująca dziwną mocą błękitna iskra bły-
snęła w powietrzu. Radż był razem z nimi. Przez chwilę miałem wrażenie, że patrzę na portret
kochającej się rodziny. Twarz Jancy jaśniała pełnią radości. Czułem się nieco zażenowany.
Nie mogłem oczekiwać, że kiedykolwiek osiągnę ten stopień zespolenia mentalnego oraz
emocjonalnego, jakie za sprawą Radża było udziałem Thomasa i Jancy. Dlaczego czasami
wątpiłem w ich uczucie? Dzięki Radżowi stanowili jedną osobę. Odwróciłem się i odszedłem.
Nikt nie zauważył mojego wyjścia. Marquez burczał coś pod nosem. Minąłem jego biurko i
przeszedłem przez próg. Owionął mnie zimny wiatr jesiennej nocy.
Gdy mój wzrok - przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegłem niezwykle delikatną
poświatę, padającą z okna wychodzącego na skwer, na którym stałem. Z celi Thomasa. Za-
pragnąłem wrócić, znów spojrzeć na niego i na Jancy. Lecz po co? Thomas już mnie nie
potrzebował. Udowodniłem swą lojalność, opiekując się dziewczyną. Boże, nieomal wyko-
rzystałem jej słabość. Też mi przyjazń. Jancy miała teraz Thomasa i Radża, dzięki którym
mogła balansować pomiędzy światem prawdziwym i stabilnością świata realnego.
Pamiętam mój pierwszy lot transmisyjny. Myślałem wówczas: jak to cudownie podró-
żować do gwiazd, a co najważniejsze móc zobaczyć przyszłość własnymi oczami. Możliwe,
że dziecko odczuwa coś podobnego w chwili porodu, popychane na zewnątrz niemą, natar-
czywą ciekawością. W końcu odkrywa, że aby żyć musi... żyć i dawać życie. Zrozumiałem
wówczas, że albo postąpię tak samo, albo zdążę jedynie rzucić okiem wkoło i umrę. Ponieważ
jedynie coś robiąc, możesz widzieć, wiedzieć, cieszyć się nadchodzącym dniem, odnalezć
sposób na to, aby pozostać żywą i myślącą istotą. Czy ja bytem noworodkiem wyjętym z tona
dwudziestego pierwszego wieku? Czy można oderwać człowieka od jego kultury, od wszyst-
kich wartości, które uczyniły go tym, czym jest dzisiaj, i nadal nazywać go człowiekiem? Do
czego dziś się przyczyniłem? Do niczego. Może jestem podobny do zrogowacialej skóry
zmywanej z ciała i odpadającej bez końca w postaci obojętnych, bezużytecznych skrawków?
Wybryk nauki.
Poczułem płatki śniegu na nosie, ustach; uderzały mnie w twarz niczym ćmy.
Umysł potrafi płatać figle, a ludzie posiadają niezwykły algorytm zaklęty w szarą ma-
sę wypełniającą przestrzeń pomiędzy uszami. Usłyszałem głos. Jej głos.
- Cicho, Will. Cicho.
Przez chwilę nieomal uwierzyłem. Lecz to mógł być jedynie odgłos wiatru buszujące-
go po pustych ulicach miasta. Przytupnąlem dla rozgrzewki i wróciłem do budynku. Stanąłem
przed biurkiem Marqueza. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •