[ Pobierz całość w formacie PDF ]
prosto w oczy.
- Zacznę jeszcze raz. Roxanne, mam pomysł. Ponieważ zamknęli już
restaurację, a tłuszcz, na którym smażą kurczaki w tutejszym barze nie
był zmieniany od dwudziestu lat, czy zechcesz przyjąć zaproszenie na
obiad w moim domu?
Hamując śmiech, odparła:
- W porządku. Skoro tak ładnie prosisz. Po chwili znów jechali w stronę
rancza.
Mogła myśleć tylko o kąpieli z kojącym oparzenia olejkiem, świeżym
ubraniu, butach we właściwym rozmiarze, chłodnym napoju i czymś do
zjedzenia. No, może jeszcze o tym, żeby zobaczyć Ginny i przeprowadzić
długą rozmowę z Sal. I oczywiście o Jacku. Chciała dowiedzieć się, co
zamierzał jej powiedzieć przed odjazdem do szpitala, a także, co sobie
pomyślał, kiedy go pocałowała.
- Uspokajam się, gdy tylko zostawiam miasto za sobą - odezwał się Jack.
- Czemu nie jezdzisz do pracy konno? Roześmiał się.
- Jezdziłbym, gdyby to było możliwe. Ty chyba nigdy tego nie
próbowałaś?
Spojrzała na niego z ukosa.
- Nie miałam okazji, ale spodobały mi się twoje konie. Nie miałabym nic
przeciwko temu, żeby wybrać się kiedyś na przejażdżkę.
- Roxanne, koń to nie sportowy samochód.
- Bo ja wiem? - zakpiła. - Zwrotny, dobrze bierze zakręty.
- Wariatka - powiedział z uśmiechem, który świadczył o tym, jak bardzo
mu się podobają takie wariatki. Gdy dotarli do rancza, ich uśmiechy
zbladły.
Na środku podwórza zobaczyli ciężarówkę. Carl stał przy otwartych
drzwiach szoferki, w której siedziała Grace. Sal trzymała w ręku jakąś
płachtę, a wokół tej całej grupy biegała Ginny. Wszyscy jak na komendę
odwrócili głowy w stronę zatrzymującego się auta.
- Co, do diabła... - zaczął Jack, ale Carl już był przy samochodzie,
wyrzucając z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego.
- Doc, Grace krwawi. Tylko trochę. To moja wiria, nie powinienem
zabierać jej do kanionu.
- Carl, kochanie, zamknij się - przerwała mu Grace. Roxanne uśmiechnęła
się pod nosem. Kobiety w tym
mieście były naprawdę niezrównane.
- Tylko trochę plamię - wyjaśniała Grace. - Zrozumcie, że nic mi nie jest.
- Doc, co będzie z dzieckiem? - dopytywał się Carl głosem pełnym
niepokoju.
- Zaraz ją zbadam. Uspokój się, Carl.
- Nie powinna się przeziębić - odezwała się Sal, narzucając koc na
ramiona Grace.
Raczej mało prawdopodobne w ponad trzydziestostopniowym upale,
pomyślała Roxanne. Do samochodu podbiegła Ginny.
- Tatusiu, przywiozłeś mi coś?
- Nie tym razem, kochanie - odpowiedział, wysiadając z samochodu. -
Carl, zanieś Grace do pokoju.
- Trochę przybrałam na wadze - zaprotestowała Grace. - Sama pójdę.
- O, nie! - sprzeciwił się Carl.
- Nie denerwuj się. Może iść sama, jeśli tak woli -uspokoił go Jack i
odwracając się do Roxanne, szepnął: -Uparta baba.
- Raczej niezależna - odszepnęła.
Nie była im potrzebna, zabrała więc walizki i przeszła do domu. Zajrzała
do kilku pomieszczeń, aż znalazła pokój przeznaczony dla gości. Po
prysznicu przebrała się we własne szorty i bluzeczkę bez rękawów i
wreszcie, po raz pierwszy od dwóch dni, poczuła się dobrze. Kiedy
założyła stare, wysłużone tenisówki, miała wrażenie, że urosły jej
skrzydła.
W pokoju był telefon, postanowiła więc zadzwonić do babci Neli.
- Jak się czujesz, babciu?
- Niezle. - Głos babci był dziwnie przytłumiony.
- Linda się tobą opiekuje?
- Ciągle włącza odkurzacz, a ta jej głupia papuga nie przestaje skrzeczeć.
Gdzie jesteś, kochanie?
- W Tangent.
- Czy odnalazłaś Dolly? Pokazywałaś już komuś list i zdjęcie? Czuję, że
ona gdzieś tam jest.
Z początku Roxanne zamierzała powoli przygotowywać babcię na złe
wiadomości, ale gdy usłyszała jej pełen nadziei głos, nie potrafiła się na to
zdobyć.
- Trafiłam na pewien ślad - powiedziała. - Dam ci znać, natychmiast gdy
odkryję coś nowego.
- Kiedy znajdziesz Dolly, powiedz jej, że marzę, abyśmy się wszystkie
jeszcze raz zebrały i wspólnie zaśpiewały.
- Babciu, nie oczekuj zbyt wiele. Dolly mogła się bardzo zmienić. Tyle
czasu upłynęło.
- Nonsens! Na pewno jest tą samą słodką dziewczyną - zaprotestowała
babcia, po czym przeprosiła na chwilę. Mimo zasłoniętej słuchawki,
słychać było jej stłumiony kaszel.
- Babciu, czy dobrze się odżywiasz?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]