[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Napisy brzmiały:  ZOZKA MAAPA ,  Stasiek jest świnia ,  Kocham Gienia ,
 NIECH śYJE VI ZJAZD .
W miejscowym zakładzie fotograficznym pośpiesznie wywoływano zdjęcia.
Razem z kierownikiem zakładu miotało się w ciemni kilka osób.
- Wszystkie mogą być prześwietlone - martwiła się jedna z nich. - Nie
wiadomo, jakie substancje z tego promieniowały...
- Chyba nie są prześwietlone, panie profesorze - mówiła druga z przejęciem. -
Coś się pokazuje... O!
Coś spadło, zachlupotał płyn w kuwecie.
- Panowie, wyleje się...! - krzyknął rozpaczliwie fotograf.
- Jest! Jest! Widać...!
- Aby mieli jak banie, a kadłuby takie pękate - opowiadał aptekarz, słuchający
zaś dziennikarze pośpiesznie notowali. - Aapy krótkie i rozklapane, a z tyłu mieli takie
coś, cienkie, zagięte, jakby podpórka albo trzecia noga, ale całkiem inna...
- A nie ogon? - przerwał podejrzliwie jeden z dziennikarzy.
- Nie machali tym. Na ogon nie wyglądało. W tych baniach coś było widać
jakby oczy albo co innego. Sami z siebie \adnych odgłosów nie wydawali, ale mieli
coś takiego małego, świecącego, co warczało, a czasem leciały z tego takie
chmurzaste wybuchy. Pył. Podsuwali to do ludzi. Na \aden język nie reagowali...
Mechanik PKS objaśniał inną grupę.
- Długie było dosyć i grube w sobie. W górze kręciło się takie wielkie
świecące koło, jak przy helikopterze, a na jednym końcu drugie takie samo, tylko
mniejsze...
- Wirujący świetlisty krąg... - mruczał pod nosem notujący dziennikarz.
- O to, to, właśnie! Całe było ze srebrnej blachy, jak chromowane, płóz nie
miało, tylko taką jakby łapę i na tej łapie stanęło...
- Mordę było widać jak na patelni - mówił dumnie chłopak, który większą
część kosmicznej wizyty przesiedział na dachu ze starą wojskową lornetką przy
oczach. - Nie tak całkiem od razu, dopiero za jakiś czas się pokazała, wielka jak
bania, trochę \ółta, a nos w środku...
- Miała w środku nos? - pytał chciwie reporter.
- A ja wiem, czy to nos? Mo\e całkiem co innego, ale było w samym środku i
takie jakieś... Jakby robal jaki, albo co... Ale było...
- I ślipiami błyskało - przypominali dodatkowi rozmówcy.
- Du\a ilość oczu... - mamrotał do siebie reporter. - Umieszczone... Gdzie
umieszczone?
- Po całym pysku, gdzie popadło. Ruszało się i mrygało. Schowało się potem i
ju\ we środku nic nie było widać, tylko jakby kudły takie, ale co to było, te kudły, za
chińskiego boga nie zgadnąć...
Na marginesie nale\y zauwa\yć, \e automatyczny podnośnik był silnie
owłosiony.
- Z całą stanowczością inteligencja wy\sza - informował z zapałem historyk. -
Porozumienie przy pomocy matematyki osiągnięto prawie od pierwszej chwili.
Osobiście odniosłem wra\enie, \e jest to rodzaj eksperymentu, lądowanie w obcym
świecie...
Architekt towarzyszył mu wiernie i nie omieszkał się wtrącić. Na twarzy miał
jeszcze resztki wypieków.
- Nie takim obcym, nie takim obcym - zaprotestował. - Egzystencja u nich w
pewnym stopniu przypomina naszą, istnieje budownictwo, o którym usiłowali nas
poinformować. Ja to spróbuję opracować w domu...
Przybyły ze stołeczną prasą fotograf ponownie w wielkim skupieniu wykonał
zdjęcia wskazanego fragmentu muru nieco obdrapanej kamienicy...
- Karaluchy mają u siebie i pluskwy - brzmiał komunikat wymieszanego ze
sobą personelu baru mlecznego i POM-u. - I szczury. Małego stworzenia się boją,
małpiego rozumu od zwyczajnego kota dostają, a du\ego nic wcale.
- A zwierzęta jak reagują na nich? - pytał dziennikarz. - Jakiś niepokój,
obawy...?
- E tam, nijak...
- Jakie nijak, konie tupały!
- A co miały robić kopytami innego...?!
- A koty nawiały jak wściekłe!
- Popłoch i panika wśród zwierząt... - notował przedstawiciel prasy.
- Ja, obywatelu majorze, tylko porządek utrzymałem - meldował dość
rozpaczliwie komendant posterunku MO. - Zakłóceń nie stwierdzono. Znaczy się, tak
jest, zgromadzenie ludności na rynku, ale bez transparentu i okrzyków
antypaństwowych. Chuligańskich wybryków nie stwierdzono. Obecne na miejscu
konie zachowały spokój...
Na leśnej polance panowała atmosfera niezadowolenia i niepokoju. Zapadał
zmrok, pobłyskiwał wcią\ jeszcze udekorowany helikopter, wokół którego
kosmonauci wyplątywali się z podró\nych strojów. Wyszło właśnie na jaw, i\ dalszy
ciąg wydarzeń nie został dokładnie zaplanowany i teraz nie wiadomo, co robić.
Wybrana przez fotoreportera leśna kryjówka znajdowała się w odległości
pięciu i pół kilometra od Garwolina w linii prostej. Drogi dojazdowej do niej w
zasadzie nie było i po gruncie stałym, w pewnej części leśnym duktem, miało się do
przebycia całe dziesięć kilometrów. Na piechotę, po miedzach i prosto przez las,
odległość znów się skracała i wynosiła około sześciu i pół kilometra.
Owe sześć i pół kilometra zdyszanym kurcgalopkiem przebył chłopak od
krów, pokonując trasę w tempie godnym podziwu. O swoich porzuconych krowach
nawet nie pomyślał, z głową zadartą do góry ruszył za pojazdem kosmicznym od razu,
wpatrzony w srebrny punkcik gnał przez bezdro\a i w pobli\u lasu zdą\ył ujrzeć, i\
punkcik schodzi w dół.
Napełniło go to jakąś mętną nadzieją. Do \adnego myślenia wcią\ nie był
zdolny, od pierwszej chwili dzisiejszych wydarzeń jego umysł opanowało osłupienie,
wykluczające pracę, chłonął wszystko wzrokiem i na tym się jego mo\liwości [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •