[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jej wykładowców i pomieszczeń. Niektóre
zajęcia odbywaliśmy razem z Francuzami
starającymi się o CAPES37, co miało ułatwić
wymianę doświadczeń, ale było ich zdecydo-
37 Certificat d'aptitude pédagogique a
l'enseignement secondaire - świadectwo
przygotowania pedagogicznego do pracy na
stanowisku profesora szkoły średniej.
wanie zbyt mało, by zaspokoić potrzeby
setki stypendystów, tym bardziej że
przeładowany program pozostawiał im
niewiele wolnego czasu na kontakty z nami.
Bardziej interesujące okazało się
porównanie różnych mentalności i sposobów
podejścia do przedmiotu - od analitycznej
umysłowości Niemki, którą cechowała
nadmierna drobiazgowość, po Jugosłowianina,
którego logika daleko odbiegała od
kartezjańskiej, by poprzestać na tych dwóch
przykładach. Owa wielce sympatyczna
międzynarodowa menażeria składała się z
osobników o dużej inteligencji, ale za to -
z małymi wyjątkami - słabo znających
francuski, jak choćby pewna Pakistanka,
która nie była w stanie napisać podania do
swego potencjalnego promotora. Nie
zaspokajało to mego głodu wiedzy i często
miałam wrażenie, że tracę tam czas.
Ponieważ musiałam zabrać się za pisanie
mojego doktoratu, wyruszyłam na
poszukiwanie profesora językoznawstwa,
którego zarekomendował mi dyrektor
Instytutu Francusko--Wietnamskiego.
Zapuściłam się w labirynt Sorbony, wszędzie
o niego rozpytując, ale wydawało się, że
absolutnie nikt nie wie, gdzie można go
znalezć. W końcu wyczytałam przypadkiem w
 Le Monde", że ów znakomity mąż wylądował w
Ministerstwie Edukacji. Jeśli zaś idzie o
profesorów, którzy wykładali u nas, to - z
wyjątkiem promotorów - nie było nawet
okazji, by z nimi porozmawiać - można ich
było obejrzeć jedynie na sali wykładowej. W
głębi duszy każde z nas marzyło o mniej
konwencjonalnych i cieplejszych stosunkach
z wykładowcami, jakie ku obopólnej korzyści
panowały w niektórych uczelniach innych
krajów. Musieliśmy działać sami, by
nawiązać bliski kontakt z językiem i
kulturą francuską - najużyteczniejsze w tym
względzie były paryskie teatry. Podobno od
tamtych czasów nastąpiły w tej szkole
pożądane zmiany i podniósł się wymagany
poziom znajomości języka, co bardzo mnie
cieszy.
Wspomniana już Pakistanka poprosiła mnie o
pomoc, najpierw w kontaktach z profesorem,
a następnie przy przepisy-
234
waniu jej pierwszych prac na maszynie.
Zdradzały one natychmiast anglofonkę -
zapewne świetną studentkę na swym
uniwersytecie, ale naprawdę bardzo słabo
znającą francuski. Musiałam więc odwoływać
się do mej nie najlepszej znajomości
angielskiego, by zrozumieć sens i
własnoręcznie uzupełnić puste miejsca,
jakie pozostawiała pomiędzy rozrzuconymi na
stronie zdaniami. Stałam się właściwie jej
sekretarką, ale po miesiącu nie pojmowałam
już, co właściwie ma na myśli, złożyłam
zatem wymówienie. Mój staż zakończył się
końcowym egzaminem, który zdałam bez
większych problemów. Prawdę mówiąc,
pociągały mnie raczej studia
wielokierunkowe, niedostępne w ramach
Wydziału Literatury. Ale cóż, moje
stypendium było takie, jakie było, a nie
warto płakać nad rozbitym dzbanem - tym
bardziej że nie miałam nic przeciw temu, by
pogłębić znajomość przypisanego mi
przedmiotu.
Miałam zresztą inne zmartwienia na głowie.
W niecałe dwa tygodnie po przybyciu do
Paryża - dokładnie 11 listopada -
dowiedziałam się o nieudanym zamachu stanu
w Sajgonie i o zatrzymaniu mojego ojca.
Bunt oddziałów spadochronowych przeciwko
prezydentowi okazał się klęską dla całej
opozycji, w której szeregach nastąpiły
masowe aresztowania - Ngó Dinh Diem dobrał
siÄ™ przy okazji do ojca i grupy jego
przyjaciół.
A w Paryżu, zanim jeszcze podano ów fakt do
wiadomości publicznej, już proboszcz
parafii wietnamskiej rozpowiadał o tym,
komu tylko mógł, i dał mi do zrozumienia,
że stałam się persona non grata w jego
włościach. Nie takie rzeczy widziałam, więc
ów ostracyzm nie zmartwił mnie w
najmniejszym stopniu - potwierdziły się
jedynie pogłoski, że parafia jest agenturą
diemistów, a ksiądz oddanym wasalem braci
Ngó. Dał zresztą pózniej temu dowód, gdy
rozprowadził po redakcjach francuskiej
prasy katolickiej powielane dementi mojej
relacji o Centrum Personalizmu, którą
zamieściły  Informations Catho-
235
liques Internationales" (ICI) 38 w numerze
z 15 marca 1963 roku. W czyim właściwie
imieniu występował? - arcybiskupa Paryża,
którego był podwładnym, czy swych
politycznych mocodawców z Sajgonu? Po
upadku reżimu parafia, mieszcząca się pod
numerem 32 przy ulicy de l'Observatoire
stała się przystanią dla niektórych
sąjgońskich księży, którzy tak
skompromitowali się w czasach diemizmu, że
musieli próbować jakoś się wybielić, do
czego to miejsce świetnie się nadawało.
Nie mogłam spokojnie rozbierać na czynniki
pierwsze powieści Balzaka czy wierszy
Baudelaire'a - musiałam zaalarmować
przyjaciół i znajomych w sprawie aresztowań
w Sajgonie. Na próżno zresztą - byłam sama,
a w tamtym czasie społeczeństwa
demokratyczne nie uważały, by dotyczyły ich
cudze krzywdy pod dalekim niebem. Ruchy i
organizacje typu Ligi Praw Człowieka czy
Amnesty International nie miały jeszcze
dostatecznej siły, by móc spowodować ogólne
potępienie bezprawnych aresztowań i
deptania ludzkiej godności. Jeśli idzie o
południowo-wschodnią Azję, trzeba było
czekać aż do roku 1986, aby zainicjowany
przez Jeana i HildegardÄ™ Goss ruch non-
violence doprowadził do bezkrwawego upadku
dyktatury Marcosów na Filipinach.
Któż w latach sześćdziesiątych mógł się
interesować przeciwnikami diemizmu -
garstką ludzi, których właściwie jedyną
bronią była wiara w pokój i sprawiedliwość.
Mieszkańcy Zachodu mieli bardzo ograniczoną
perspektywę, słabą znajomość realiów - w
Ngô Dinh Diemie widzieli zbawiciela
ojczyzny, Kościoła, może nawet - w końcu
dlaczegóż by nie? - całej planety. Po
egzekucji braci Ngô moja przyjaciółka
usłyszała w jednej z parafii bogatych
dzielnic Paryża, że ksiądz wygłaszający
kazanie uznał ich za męczenników, którzy
padli pod kulami bezbożników.
38  Informations Catholiques
Internationales" - Międzynarodowe
Informacje Katolickie, dwutygodnik wydawany
we Francji, publikujÄ…cy refleksje i
informacje dotyczące Kościoła.
236
Lata 1960-1961 to apogeum potęgi reżimu -
ile mogły być wtedy warte moje żałosne
wizyty w redakcjach prasy wyznaniowej,
gdzie starałam się bronić ofiar
prześladowań? Próbowałam na przykład
przekonać ojca Najdenoffa, redaktora
naczelnego miesięcznika  Missi", by
powściągnął nieco swe zachwyty nad polityką
złowieszczych braci. Nie miały one pokrycia
w rzeczywistości - szczególnie, gdy szło o [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •