[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mię jakiś błazen i nie chciał odstąpić...
Gdy siÄ™ kto tak maluje, to co dziwnego?
38
Przechodziłam na drugi trotuar, cofałam się w tył i wyprzedzałam go, bo to było obe-
rwane i paskudztwo na nic! Lazł i mamrotał. Aż, nie mogąc sobie z tym poradzić, stanęłam
i namyślałam się, czy nie zawołać pelerynki . Podszedł do mnie ten adwokat i obronił mię
od tamtego. Z sądu wtedy wychodził i zobaczył moją przygodę. Odprowadził mię do domu...
Zastąpił tamtego.
No, tak. Okazało się, że jest bardzo przyjemny, sympatyczny, inteligentny...
Przystojny...
A nawet i przystojny, choć już troszeczkę myszką trąci. Był u mnie raz w hotelu, na Sa-
int Honore, bo tam wtedy mieszkałam. Wtedy wspomniałam mu o sprawie ojca. Prosił, że-
by przyjść z tym do niego, do mieszkania. No więc poszłam, według adresu, który mi zosta-
wił...
Ileż razy pani była u niego? W tym aimoir?...
Trzy razy.
Czemuż pani już nie chce do niego chodzić?
Bo gdym przyszła trzeci raz na jego pisemne zaproszenie, zastałam tam jakąś damę.
Zmiał się długo, jak zupełny obłąkaniec, z wyniosłą niby pogardą. Słowa okrutne, jak
mściwe razy basiorem, przewalały się w jego myślach. Zdławił je w sobie i zatrzymał prze-
mocą. Milczał. Znowu jej ręce ujęły jego rękę. Cichy, błagalny głos dopraszał się jego łaski:
Już go nigdy więcej nie zobaczę! Już nigdy a nigdy!
Dlaczego?
Bo nie! Już mam teraz obrzydzenie do niego.
A przecie pani przed chwilą mówiła, że to jest jedyny przyjaciel, obrońca ojca?
No, mówiłam. Zawiodłam się. Już nigdy do niego nie pójdę, już go nigdy nie zobaczę!
Pójdę z panem do kościoła i przysięgnę, że go nigdy dobrowolnie nie zobaczę!
Nie przyszło mu na myśl zapytać, dlaczego ona w jego ręce i przed jego majestatem składa
tę swoją przysięgę, tak szczerze i prawdomównie. Wydawało mu się to naturalnym i uspra-
wiedliwionym, aczkolwiek był przecie obcym dla niej jegomościem, którego z górą przez rok
nie widziała.
Jeszcze tylko jedno pytanie... cedził przez zęby. Nie chciała pani widzieć się ze mną,
bo ten bezimienny adwokat podobał się w tym czasie? Prawda?
Nie, nie dlatego... Ale może trochę i dlatego. To trudno odpowiedzieć. I nie teraz. Ale
pan się dowie potem. Opowiem panu. A teraz ja zapytam, czy pan nie był w tym czasie zajęty
romansami, historiami miłosnymi, przygodami?...
Słuchał tego patrząc obojętnie w ziemię. Coś mruknął.
Myśli pan ciągnęła ze wzburzeniem że nie wiem, co pan wyrabiał w tej mieścinie, w
tej Posusze?
A co?
Myśli pan, że nie wiem drwiła słowem, brzmieniem głosu i gestami.
Dobrze, ale skąd pani o tym wie? Skąd wiem, to wiem! %7łe też to te niewiasty nic nie
mogą utaić! Nie osiągnął pan w tym wypadku tryumfu, więc wszystko jedno.
Tak, w tym wypadku przepadłem z kretesem... śmiał się do rozpuku.
Miałam być tutaj jedna z szeregu! Co mi pan mówił w Warszawie, co pan wypisywał, a
co potem!
No, co potem?
Pisała mi o panu Saba, mówiła mi Lenta. Z początku nie wierzyłam, ale mię przekonała
rzeczywistość...
Jaka rzeczywistość?
Potem panu powiem. Bo pan przecie będzie u mnie bywał? To nieprawda, że pan znowu
gdzieÅ› tam jedzie...
39
Prawda! krzyknął jej prosto w oczy. Właśnie, że prawda! Nie chcę już więcej mę-
czarni, pękania oczu od wypatrywań w ulicach, po teatrach, knajpach, żeby zobaczyć, żeby
raz spojrzeć!
Coś jakby światłość własna, wewnętrzna podobnie jak zorza prześwietla noc natchnie-
niem szczęścia rozjaśniło jej twarz. Cóż to za uśmiech okazał się na jej ustach i jakąż pięk-
ność rozpostarł w rysach! Słuchała, co mówił, i jeszcze raz zasłuchiwała się w to samo, nu-
rzając w dzikim wybuchu jego spowiedzi ten uśmiech wewnętrznego szczęścia.
Takam czegoś zmęczona... rzekła. Pójdę teraz do domu. Ale mnie pan zaraz jutro
odwiedzi. Jutro o czwartej. Dobrze?
Nie mógł mówić. Od jej uśmiechu zatlił się w jego duszy uśmiech taki sam i poniósł rado-
sną światłość do oczu, do ust.
Czegoś mi chłodno mówiła. Tu wilgoć. Już sobie pójdę.
Mogę panią odprowadzić?
Dobrze, ale dokÄ…d?
DokÄ…d pani pozwoli.
Do Saint Germain des Prés, bo pan siÄ™ zmÄ™czy, gdyby dalej.
Dobrze. A czy to pani chce wracać do siebie piechotą?
Skinęła głową. Wstali i już pod zmrok szli w kierunku bramy. W zupełnym, zupełnym
szczęściu... Nienaski mijał tę bramę wąskie, ruchliwe chodniki ulicy Vaugirard zakręt
ulicy Bonaparte, pochyłość na dół, wiodącą do placu Zwiętego Sulpicjusza. Drzewa platanów,
czarny, brzydki, ponury kształt kościoła wszystko, co w tej minusie pod jego wzrok podpa-
dło, zatapiało się w pamięć jako forma szczęśliwości. Rozmowa toczyła się o niczym, banalna
rozmowa nakrywająca szczęście. Zwyczajne wyrazy, które mówili, były dla Ryszarda jak
gdyby tony zawierające wszechświat i wszystkie na nim przedmioty. Xenia wciąż uśmiechała
się radośnie. Było to zasadniczą jej cechą, że wesołość nadawała jej ciału powab niezwalczo-
ny, czyniła z jej organizmu istny rytm powszechnego życia. Każde skinienie głowy, każdy
ruch ręki, każde spojrzenie i odemknięcie ust stawało się wtedy doskonałe i jedyne. Była
przecie pospolitą kobietą, jak tysiące tysięcy innych, a jednak w takich minutach stawała się
tylko symbolem, wyjątkowym ujęciem nieśmiertelnego piękna. Chciał jej powiedzieć o
swych poszukiwaniach, wyrazić jakoś, choć w części, historię mąk lecz wyrazy uwięzły w
gardle. Po co było mówić? Oto już się skończyły długie męczarnie! To ona idzie z nim
wzdłuż tych samych ulic, wzdłuż katakumb śmierci, wzdłuż tych łożysk, którymi sama tylko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]