[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Niosąc szklankę z bromem wrócił do Kisielewskiego.
Znieguła! zlecił. Przygotujcie panu porucznikowi łóżko w pokoiku przy
wartowni.
Gdy strzelec wyszedł, Król podał Kisielewskiemu szklankę.
Wypij! Prześpisz się! Jutro pogadamy!
Roman powąchał podany napój. Brom! Dawali mu to podczas ostatniej kuracji. Przyj-
rzał się podejrzliwie: lekarstwo to zawsze dostawał w małym kieliszku i barwa była jasna.
Teraz prawie pół szklanki brązowego płynu. Jasne: traktują go jak wariata. Korzystając z
głębokiego snu odstawią go wprost do szpitala dla obłąkanych. Nie! Nie! Do tego nie wolno
dopuścić! Aypnął na Króla, który tkwił obok z zatroskaną miną, wypił łyk i skrzywił się:
Cholernie gorzkie! Nie masz czego do popicia?
Były to pierwsze słowa od chwili zatrzymania go przy samolocie. Króla ucieszyły one
ogromnie, były rozsądne.
Przyniosę ci wody. Albo, czekaj, mam w termosie herbatę z cytryną.
Wybiegł. Roman obejrzał się na drzwi: nikogo! Szybkim ruchem wylał lekarstwo przez
uchylone okno. Po minucie Król był z powrotem. Roman krzywił się i wycierał usta chuste-
czką.
Czemu nie zaczekałeś? strofował dowódca warty. No, teraz prędko popij.
Krzątał się zaaferowany koło przyjaciela jak kolo chorego dziecka. Sam go odprowadził
do łóżka. Mimo nalegań Roman nie chciał zdjąć ubrania ani butów.
Nie, nie Roman opędzał się koledze daj mi spokój! Daj mi spać!
Król dłuższy czas stal przy leżącym z zamkniętymi oczami i regularnie oddychającym
Romanie. Pomyślał z zadowoleniem, że skutek był piorunujący, no ale i dawka była końska.
Ziewnął. Ze zdenerwowania, z przeżytej przygody. Był senny. Wrócił do swej dyżurki pole-
cając Zniegule, by siedział na korytarzu, od czasu do czasu zaglądając do śpiącego.
Roman został sam, otworzył oczy. Nasłuchiwał. Dookoła panował spokój. Tylko z
wartowni dobiegał przez ścianę gwar przyciszonych głosów. Z goryczą pomyślał, że to on
pewnie jest przedmiotem tych rozmów.
Zastanawiał się nad położeniem. Rano wezwany będzie do raportu do dowódcy lotni-
ska. Potem zmuszą go do lekarskiego badania. Setki zabiegów, tysiące pytań i wyrok osta-
teczny: Nie wolno latać!
Rosło w nim przemożne pragnienie ucieczki. Oszczędzić chciał sobie męczarni, które
do niczego nie doprowadzą. Uciec! Nie jest to chyba trudniejsze, niż przekradanie się przez
druty na lotnisko. Pokój parterowy, okno uchylone. Od koszar do krakowskiej szosy zaledwie
paręset metrów. Ale co dalej? W domu znajdą go natychmiast! U Karusi również. Zresztą
Karusia... Tęsknił do niej i równocześnie irytował się na nią. Gdyby się tak nie dobijała, gdy-
by dała mu spokój, nie wplątałby się może w tę awanturę. Ale i tak nie mógłby przecież bez
końca siedzieć w swoim pokoju. I jeszcze ten Arski.
Uchylono skrzypiące drzwi. Z korytarza wpadła smuga światła. Roman natychmiast
przymknął powieki i zaczął głęboko, regularnie oddychać. Starszy strzelec Znieguła na pal-
cach podszedł do łóżka, zajrzał w twarz śpiącemu i uspokojony wyszedł.
Jeżeli uciekać Roman powrócił do swych rozważań to zaraz, póki jeszcze jest
ciemno. A gdzie potem się ukryć? I najważniejsze: w jaki sposób odzyskać prawo latania? A
jeżeli znowu powrócą halucynacje? Sytuacja była zupełnie beznadziejna.
Z zewnętrznej strony okna rozległ się jakiś szmer. Nastawił ucha. Ktoś wspinał się po
gzymsie na wysoki parter, by móc zajrzeć do pokoju.
Jakiś żołnierz zapewne ciekawy wyglądu wariata z niechęcią pomyślał poru-
cznik. Nie poruszył się na łóżku.
Od okna dobiegł go przyciszony szept:
Poruczniku Kisielewski!
Roman nie drgnął. Sprawdzają czy śpię przemknęło mu przez głowę.
Poruczniku! usłyszał stłumiony glos. przychodzę pana ratować.
Roman uniósł się na łokciu, zaintrygowany tym razem. Ki diabeł? Tyle dziwacznych
rzeczy spotkało go w ciągu ostatnich dni, że wszystko stawało się możliwe. Ostrożnie zsunął
się z łóżka. Na palcach podszedł do okna. Niebo zaczynało już szarzeć i w tej godzinie przed-
świtu ujrzał przed sobą bruneta w grubych, rogowych okularach, którego przed paroma godzi-
nami sam zaczepił na drugim końcu Krakowa. Brunet, uchwycony palcami o framugę okna,
utrzymywał równowagę na wysokim gzymsie.
To pan? wyrwało się Romanowi.
Cicho! szepnął tamten. Proszę wyjść. Ulokuję pana w bezpiecznym miejscu.
Roman zawahał się. Nic już nie rozumiał.
Prędzej! ponaglił tamten. Na co pan teraz czeka? Na szpital dla wariatów?
Porucznik drgnął. Skąd on wiedział? Na rozmyślania nie było czasu. Przybysz szeptał
gorączkowo, rozkazująco:
Jest pan zupełnie zdrów! Ja to udowodnię i panu, i innym. Słyszy pan! Udowodnię i
panu, i innym.
Udowodni pan? Roman osłupiał.
Prędzej, do diabła! niecierpliwił się brunet. Co pan teraz ryzykuje? Ja panu
daję szansę. Jeżeli pan ze mną pójdzie....
Miał rację. Nic już gorszego nie mogło mu się przydarzyć. Był na dnie. Cokolwiek się
zdarzy, będzie lepsze niż to, co jest. Zdecydował się. Przerzucił nogi przez parapet, opadł na
miękką trawę. Nieznajomy brunet chwycił go za rękę:
Chodzmy!
Przesunęli się między krzakami. Przepełzali pustą przestrzeń. Brunet prowadził Kisiele-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]