[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiatr. Zimno było także wtedy, gdy wysiedliśmy w pustce porośniętej bylicą i przysypanej
śniegiem. Zapadał wieczór. Ani miasta, ani nawet peronu. Pięć chałup i równina porośnięta
bylicą. Wciąż myślę, że po tym wszystkim chyba nigdy w życiu nie będzie mi naprawdę
ciepło. Zaczekałam przy kufrach, a pan Shawe poszedł wynająć wóz. Pojechaliśmy na ranczo
przez niebieskawą śnieżną równinę. Ależ było zimno! A Jack się śmiał. Ależ lśniły mu oczy!
Zmiał się i wtedy, kiedy wygrywał ze mną w kriba, a wygrywał zawsze. I kaszlał. Kaszlał i
kaszlał, aż w końcu umarł. Mój syn też już nie żyje. Pięć indiańskich wiosek. W Owyhee pięć
chałup i stajnia z zaprzęgami do wynajęcia. Trzydzieści mil przez bylicę, przez śniegi. Jack
był głupcem, że wziął tamto ranczo. Oczy mu błyszczały. Miał zadatki na wielkiego
człowieka. Moja rodzina nigdy nie wyrosła ponad przeciętną. Vinnie, moja siostrzyczka,
zakaszlała się na śmierć. Kaszel i ryk czerwonej krowy. Biała krowa stojąca o zmierzchu w
stawie, woda jak żywe srebro, a ja wołam:  Chodz, Perełko, chodz! Pieszczoszka, którą
sama wychowałam, kiedy padła jej matka. Servine i ja byliśmy głupi, kupując tę krowią
fermę. On przynajmniej wiedział cokolwiek o mleczarstwie. Ciekawe, ile jest teraz warta
ziemia w Calapui. Zastanawiam się nieraz, czy gdyby Servine nie umarł, przeżyłabym tyle lat
i na sam koniec przyjechała tu, nad morze. Czy mieszkałabym nadal w dolinie pośród wzgórz.
Pięknie tam było. Jak w Ohio.  To ziemia obiecana, Fanny, ziemia obiecana! Biedny
Servine. I on, i Jack Shawe pracowali za ciężko i obaj młodo umarli. Oni mieli nadzieję, ja
nigdy - tyle tylko, by przeżyć, żeby jakoś ciągnąć.  Czemu nie pokładasz ufności w Jezusie,
Fanny? - spytał mnie Servine, umierając. Co miałam mu odpowiedzieć?
 Vinnie jest teraz u Jezusa - powiedziała matka, a ja na to:  Nienawidzę Jezusa.
Dlaczego mu ją sprzedałaś? Matka patrzyła na mnie długo i nie wyrzekła ani słowa.
Jestem chora, bardzo chora. Czuję już zapach ziemi.
Wzór na koszyku przypomina ptasie pióro. Na przemian jasno- i ciemnobrązowe
prążki, wciąż je widzę. Chciałabym go wziąć do ręki, obejrzeć dokładniej, ale stoi na
bielizniarce w pokoju Lily. Mała trzyma w nim muszelki. Chciałabym potrzymać w ręku
muszlę, chłodną i gładką. Jasno- i ciemnobrązowe prążki, równe i schludne, na muszlach, na
ptasich skrzydłach. Równiutkie, jak pismo. To była jedyna ładna rzecz, jaką wówczas
miałam. Kiedy przeniosłam się do Oregonu, Charlotte miała mi przysłać broszkę z opalem po
babci, ale w końcu tego nie zrobiła. Ponoć jubiler stwierdził, że to szkiełko, nie prawdziwy
opal, i wstyd jej było wysyłać. Prosiłam, żeby mimo wszystko przysłała, na próżno. Głupia
kobieta. Wtedy bardzo chciałam mieć tę broszkę. Wciąż o niej myślę, po tylu latach. Głupia
kobieta. Och, jak mnie wszystko boli, naprawdę jestem ciężko chora. Indianka Fanny
przychodziła tutaj, kiedy jeszcze aż do wydm rósł gęsty las. Zanim pojawili się drwale, domy,
drogi. Las schodził ze wzgórz aż na sam brzeg morza, świerki zrzucały igły i szyszki na
piasek, przechadzały się łosie i latały czaple. Przywiozłam tu dzieci, bo maleńki Johnny dusił
się, wdychając suchy krowi nawóz w tamtej dolinie, a ja nie chciałam już żadnych
gospodarstw, stad, kurzu ani kaszlu. Sprzedałam inwentarz i ziemię Hinmanowi i zabrałam
dzieci tu, na zachód, gdzie drzewa rzucają cień i można patrzeć na błyszczące morskie fale.
Moja córka lubiła biegać po plaży. Kiedy się rozpędziła, biegła, gdzie ją oczy poniosły, coraz
dalej wzdłuż brzegu. Czasem, niezbyt często, przychodziła ta stara Indianka, Fanny. A wtedy
to ja poszłam do jej chatki za przylądkiem i ucięłyśmy sobie pogawędkę. Kupiłam od niej
koszyk za dwa centy. Nie dla dzieci, dla siebie; trzymałam w nim spinki do włosów. Odtąd
stał na półce mojej chatki.  Po co jedziesz nad morze? - pytały Ada Hinman, Henrietta
Koop.  Co zamierzasz tam robić? Przecież to koniec świata! Nie ma nawet dróg!
Johnny ma chore płuca, odpowiedziałam.  Ale najbliższy kościół jest dopiero w
Astorii! Nie dodałam nic więcej. Ciemne drzewa, jasna woda i piasek, którego nikt nie orze,
nie wypasa. Zamieszkałam na krańcu świata. Dano nam to samo imię, powiedziałam.
Lily, 1918.
Zmierć to dziura. Zmierć to prostokątna czarna dziura. Mama wstała od stołu i jęknęła:
 Braciszku! Babcia milczała. Usłyszałam, że mama płacze, i w oczach zaczęły mi migać [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •