[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ło w zapamiętaniu klatkę piersiową głaszczącego je
67
człowieka, a pózniej role się zmieniały. Taka była na-
turalna kolej rzeczy. Najpierw Sture beczał, a pózniej
zamieniał się w mielone.
Kury znosiły jajka.
Obserwowanie skorupki wysuwającej się powoli
z tyłka nioski było jedną z niewielu dziecięcych roz-
rywek w górach środkowej Norlandii w latach pięć-
dziesiątych.
Weselej być nie mogło.
No, chyba że zaliczyć tu również jedzenie jajek.
Ugotowanych na miękko, z płynnym żółtkiem, z roz-
tartym w mozdzierzu pieprzem i z solą. Ugotowanych
na twardo, nieodzownych w torebce z suchym pro-
wiantem. Siedzieliśmy na płocie i połykaliśmy obra-
ne jajka w całości.
Mleko przynosiło się w bańce prosto z obory.
W zależności od sezonu miało różny wygląd i smak.
Z początkiem lata było zielonkawe i chwytała po nim
kolka, tak jak po agreście, leśnych malinach, suro-
wej brukwi i kalafiorze. Zjedzenie zbyt dużej porcji
surówki mogło skończyć się skrętem kiszek i wizytą
w szpitalu.
To było oczywiste, że z każdą przyjemnością szło
w parze niebezpieczeństwo utraty życia.
Arnljot, koń ardeński dziadka, nasz ukochany
Arnljot, pewnej listopadowej nocy w 1951 roku za-
jadł się na śmierć owsem, ponieważ ktoś zostawił przy
zwierzęciu niezawiązany worek.
68
Mleczarnia leżała w Faker.
Zwożono tam mleko ze wszystkich gospodarstw
w gminie i zlewano do jednego basenu. A pózniej
bełtały się w nim ciągliwe grudki twarożku zwanego
kesmusa. Nikt go nie jadł.
Oprócz mnie.
Miód pochodził od Lindblomów, ponieważ mieli pa-
siekę.
Pewnego dnia rój pszczół wplątał się w moje war-
kocze. Spanikowane owady żądliły jak najęte. W cią-
gu paru sekund moja głowa dwukrotnie powiększy-
ła objętość.
Takie rzeczy były wliczone w cenę miodu, gdy by-
łam dzieckiem.
Nie mówiono o wykorzystywaniu dzieci do pracy.
Pomagaliśmy w gospodarstwie, podobnie jak po-
magała kiedyś mama, gdy była mała, i jak momma,
kiedy  jako ośmioletnia dziewczynka na służbie 
każdego ranka maszerowała dziesięć kilometrów do
najbliższej wsi.
Do wszystkiego każdy z nas dokładał niewielką
cegiełkę, zawsze było coś do zrobienia.
Aapanie uciekających przed ubojem świń. Grabie-
nie siana, układanie drewna w stos, zaganianie krów
do obory. Auskanie groszku, przerywanie marchewki,
pielenie, okopywanie, podlewanie. Zbieranie brusz-
nic i jagód w lesie, poziomek wzdłuż drogi 81 i malin
na porębach.
69
Pomagaliśmy we wszystkim, z wyjątkiem zbiera-
nia bagniuchy, czyli maliny moroszki. To bagienne
złoto rosło na podmokłych torfowiskach na wschód
od jeziora; dziecku wciągniętemu przez bezdenne
mokradło groziła pewna śmierć.
Wnosiliśmy swój wkład we wszystko, co trzeba by-
ło zrobić przed nadejściem srogiej zimy. Kto bez na-
szej pomocy zdążyłby bowiem odśnieżyć dróżkę do
ziemianki, w której na półkach stały ozdobnie opisa-
ne słoiki z przetworami, a w specjalnej skrzyni leża-
ły ziemniaki?
Nie działa nam się krzywda, nie głodowaliśmy, mie-
liśmy ciepłe łóżka i co najmniej trzy posiłki dziennie.
Kiedy momma była mała, zdarzało się, że wygło-
dzone dzieci umierały z przejedzenia, gdy poczęsto-
wano je nagle sinymi kluskami.
Tak łatwo przekroczyć granicę.
Nigdy nie dotknęła nas klęska głodu.
Wręcz przeciwnie.
Gdy wyprawiono stypę po śmierci dziadka mojej naj-
lepszej przyjaciółki, Desire, ochrzczonej tak po księż-
nej Desire, na deser podano: ażurowe faworki, wafel-
ki z kardamonem, fińskie paluszki, całuski, maślane
precelki, cynamonowe serduszka, migdałowe babecz-
ki, czekoladową krajankę, kruche ciasteczka z cukrem,
ciasto francuskie, babkę piaskową i łaciatą oraz siedem
rodzajów bułeczek drożdżowych. Tak było na każdym
pogrzebie, dożynkach, weselu i zapowiedziach.
70
Wszystkie te wymyślone przez ludzkość wypie-
ki cukiernicze, niezliczone rodzaje ciasteczek, które
przyszłe pokolenia unicestwią w imię piramidy zdro-
wego żywienia, a do tego bułeczki z nadzieniem mig-
dałowym.
%7łe też tyle szumu robi się wokół jednej magdalen-
ki, kiedy równie dobrze może ją zastąpić migdałowa
drożdżówka. Całe społeczeństwo, cała kultura kuli-
narna  stracone i odnalezione w smaku migdało-
wej bułeczki z odrobiną zielonego marcepanu w sa-
mym środku.
Kiedy byłam dzieckiem, nie istniały uprawy bez che-
mii. Każdy wysypywał na pola tyle trucizny, na ile go
było stać. Jeżeli gdzieś coś rosło bez pomocy środków
chemicznych, to tylko dlatego, że chłop był zbyt bied-
ny albo zbyt skąpy.
Etyki jeszcze nie wynaleziono, a jedzenie było
ważniejsze niż moralność.
Surowce pochodziły z obory albo chlewu, z lasu,
z malinowego chruśniaku i grzybnych poręb, z ogro-
du i rozsadnika, zrobionego przez mamę ze starych
okien.
Zjadanie co do okruszka było jedyną rzeczą, za
którą w dzieciństwie zbierałam pochwały. Wszystko
inne uważano za coś oczywistego albo krytykowano.
Chwaliła mnie nawet momma. Szczególnie momma,
nasza nachmurzona babcia, która na co dzień uwa-
żała, że wszystko jest jednym wielkim nieszczęściem,
71
a Titanic to tylko potwierdzenie tezy, że życie dla ta-
kich jak my ma w zanadrzu wyłącznie niedolę.
A przecież jednocześnie była dumna ze mnie
i z mojego apetytu.
Ja też.
Nie zjadałam co do okruszka, by wkraść się w czy-
jeś łaski. To nie było żadne poświęcenie. Raczej wro-
dzony talent i świadomość, że można rozkoszować
się każdym kęsem jedzenia, nawet najmniejszą ga-
łązką koperku.
Doroczna premiera kiszonego śledzia przypadała
w trzeci czwartek sierpnia. W Sztokholmie niektórzy
zaczynali już w czerwcu; siedząc na balkonie, pochła-
niali niesamowite ilości ryby, by pózniej w oparach
wódki i piwa intonować pijackie przyśpiewki.
Ale to nie tak ma wyglądać!
Kiszonym śledziem trzeba umieć się delektować.
I my to umieliśmy.
Nadawał się tylko jeden gatunek: Róda Ulven.
Róda Ulven i ziemniaki migdałowe, mogły być na- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •