[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ci, których zabiliśmy. A o medalionach wie, bo skradli je jego słudzy.
Czarownik? zakrztusił się Hordo. To jest czarownik?!
Karela zauważyła wreszcie obecność cyklopa, ale jej oczy rzucały tak dzikie błyski, że kapitan wolał
się trzymać o krok za nimi.
Pokaż mi, gdzie założyliście obóz! Chcę zobaczyć, jak się mają moje psy. Odeszła, nie
czekając na odpowiedz.
Polecę za nią powiedział z wahaniem Hordo. Poszła w złym kierunku. Jeszcze pogadamy
i pobiegł za rudowłosą.
Conan odwrócił się i przyjrzał zamkowi. Przez zamykającą wejście kratę dostrzegł dwóch wyraznie
go obserwujących S tarra. Choć z tej odległości nie widać było szczegółów, przysiągłby, że jednym z
nich był Sitha.
Odtwarzając w pamięci rozkład pomieszczeń zamku, szukał wzrokiem innych
obserwatorów.
20
Dopełniający się księżyc powoli wędrował nad doliną opodal zamku Amanara. Zmrok już dawno
przeszedł w czarną, naprawdę czarną, noc. Jedyne światła dawały ogniska, przy których sennie
kołysali się bandyci. Nikły blask księżyca oświetlał szczyty skał, lecz nie docierał do dna doliny.
Jak żyję, nie pamiętam tak ponurej nocy mruknął Hordo i pociągnął duży łyk kilu.
Conan siedział po drugiej stronie ogniska, naprzeciwko cyklopa. On nie rozpalałby tak ognia, ale
zbóje najwyrazniej usiłowali zapomnieć o nocy.
To nie sprawa nocy, pomyślał. To miejsce i& człowiek.
Spojrzał na Karelę, chodzącą od ogniska do ogniska. Przy każdym chwilę rozmawiała z ludzmi,
wypijała łyk kilu i śmiejąc się szła dalej. Conan miał wrażenie, że śmiech tych, którzy się do niej
przyłączali, był dosyć nerwowy.
W każdym razie wyglądała pociągająco: umalowana, w złotym napierśniku,
szmaragdowozielonej spódniczce, karmazynowej pelerynie i szkarłatnych wysokich butach&
Młody barbarzyńca zastanawiał się, czy ubrała się tak ze względu na swoich ludzi, czy dlatego, że i
ją przygnębiała otaczająca ich, niemal namacalna, ciemność.
Hordo otarł usta wierzchem dłoni i dorzucił do ognia nieco wyschniętego końskiego łajna.
Nie, no, to już przesada! Czarownik! Wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego, że będę
służyć jakiemuś kabalarzowi! W dodatku mam nikomu o tym nie mówić. To znaczy, mam nie mówić,
że on jest czarownikiem, a nie że dla niego pracuję.
Znowu dorzucił do ognia. Conan odsunął się nieco od żaru.
Chłopcy tylko wyglądają tak głupio. Prędzej czy pózniej sami na to wpadną.
Rozejrzał się za księżycem i mimo woli się uśmiechnął. W tej dolinie każda noc wydawała się
bezksiężycową. Wymarzony czas dla włamywaczy.
Jeszcze łyk, Conanie! Nie? Jak chcesz, sam wypiję. Cyklop przechylił dzban i nie odejmując
go od ust, wyżłopał wszystko do końca. Jakbym wypił całą beczkę, to może by mi pomogło.
Czarownik, ha! Widzisz oczy Aberiusa? Przy pierwszej okazji się ulotni. Talbor stwierdził otwarcie,
że gdyby zdołał uzbierać chociaż garść miedziaków, już by go tu nie było.
Po co mu miedziaki? spytał Conan. A ujście z tej przygody z życiem to mało?
Tym razem był szczery. Nikogo nie chciał straszyć. Naprawdę obawiał się, że jutro bandyci mogą
poznać Amanara od jego gorszej strony. Bądzmy szczerzy. Tobie cała ta zabawa podoba się nie
bardziej niż Aberiusowi i Talborowi. Dlaczego więc się jutro nie wycofacie?
Jeżeli ktoś może ją do tego namówić, to tylko ty. Myślę, że ta noc już w połowie ją przekonała.
Nie znasz jej odparł Hordo, unikając wzroku swego nowego przyjaciela. Kiedy raz coś
postanowi, za wszelką cenę musi doprowadzić to do końca. Nic nie zdoła jej
powstrzymać. A co ona zrobi, zrobię i ja. Bandyta nie wyglądał na uszczęśliwionego tym
stwierdzeniem.
Chyba pójdę się przejść. Conan wstał.
Przejść się? Hordo spojrzał na niego niedowierzająco. Człowieku, za kręgiem światła jest
ciemno jak w sercu Arymana!
A tu, w kręgu światła, jest gorąco jak w piekle. Jeszcze trochę, a zaczniesz skwierczeć i
wszystkich obudzisz odparował Conan i zniknął w mroku, zanim kapitan zdążył coś powiedzieć.
Kiedy znalazł się poza zasięgiem światła, zatrzymał się, żeby przyzwyczaić oczy do mroku.
Sprawdził, czy karpazyjski sztylet pewnie tkwi na swoim miejscu, i przewiesił sobie miecz przez
plecy. Nie miał co prawda liny ani kotwicy, ale nie sądził, żeby mu były potrzebne.
Po chwili zdał sobie sprawę, że noc nie jest aż taka ciemna, jak mu się przedtem wydawało.
Blady księżyc był w pełni. Jaśniał na niebie i właściwie powinien zupełnie dobrze oświetlać teren.
Tu jednak docierała zaledwie wąska, słaba poświata, w dodatku nienaturalnie migocząca. To, co w
ogóle dawało się w niej zauważyć, miało postać czarnych nieforemnych brył, które w tym
niesamowitym oświetleniu zdawały się poruszać i drżeć.
Szybko ruszył w stronę zamku. Z trudem tłumił przekleństwa, gdy kamienie uciekały mu spod nóg i
staczały po zboczu lub gdy natykał się na skalne bloki, o których istnieniu dowiadywał się dopiero w
chwili zderzenia. W końcu jego oczom ukazały się mury zamku
tak jakby noc przybrała kształt i zesztywniała.
Potężne ogrodzenie wyglądało na gładką, jednolitą pionową płaszczyznę, lecz dla kogoś obeznanego
ze złodziejskim rzemiosłem było jeśli nie ścieżką, to przynajmniej wygodną drabiną.
Starając się zapomnieć o mrocznej otchłani za plecami i nie myśleć, co by było, gdyby odpadł od
ściany, Cymmeryjczyk wspinał się po zewnętrznym murze.
Tuż pod szczytem zatrzymał się i rozpłaszczył na ciemnej ścianie. Nad sobą słyszał
zbliżające się i oddalające kroki wartowników. Wyczekawszy na stosowny moment,
wskoczył między blankami na ganek, przewinął się na drugą stronę muru i zaczął po nim schodzić.
Było to dużo łatwiejsze niż poprzednia wspinaczka, ponieważ twórca tej konstrukcji nie
przewidywał ataku od wewnątrz.
Poczuwszy pod stopami bruk międzymurza, Conan przycisnął się do ściany, lustrując teren.
Tu i ówdzie mrok rozjaśniały mosiężne lampy, przeważnie w kształcie węży, z knotem pomiędzy
kłami. Okute wrota w murze wewnętrznym stały otworem, najwyrazniej nie
strzeżone, ale jednak coś kazało mu nie dowierzać temu ułatwieniu. Poszukał więc wzrokiem
dogodnego miejsca do wspinaczki.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch z lewej strony.
Ktoś wybiegł spod muru, przecinając międzymurze. Przez chwilę znajdował się w świetle jednej z
lamp i wtedy Conan poznał w nim Talbora. A więc zdania o garści miedziaków nie należało
traktować zbyt dosłownie. Można było tylko mieć nadzieję, że nikt nie zauważy niewysokiego w
końcu bandyty i nie podniesie alarmu, co utrudniłoby barbarzyńcy zadanie.
Talbor wbiegł przez otwartą bramę.
Conan czekał. Jeżeli teraz złapią zbója, nie byłoby zbyt dobrze, gdyby on sam znajdował się właśnie
w połowie muru. Nic się jednak nie stało. Czekał dalej cisza.
Odsunął się od muru i ruszył powoli przez międzymurze, starannie omijając światła mosiężnych
węży.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]