[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przenośnego radyjka i wykonałem nowe dokumenty. Przygotowałem takie same, jak te, których
użyliśmy przy wjezdzie, tak było najprościej, by uniknąć niepotrzebnych kłopotów. Właśnie
skończyłem, kiedy wróciła Angelina. Już od drzwi machała grubą kopertą.
- Załatwione. Najtrudniejszą częścią zadania było pozbycie się kilku typów, którym za bardzo się
podobałam. Sześciu śpi sobie teraz grzecznie, ale jeden, obawiam się, znalazł się w szpitalu.
- Jestem pewien, że na to zasługiwał.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację. Nieważne. Dałam nieco forsy kierowcy i zawiózł mnie
do baru, gdzie jego zdaniem rezyduje lokalna mafia. I tak też było. Ten w szpitalu to zresztą
ochroniarz lokalnego kapo. Który zresztą na tyle wysoko docenił moją akcję, że z miejsca
zaproponował mi objęcie tej gwałtownie zwolnionej posady. Miło, gdy ktoś cię docenia. Ale ja
zapewniłam go, że moim największym marzeniem jest zwiać z tej planety. Kiedy uwierzył
wreszcie, że nie jestem policyjnym szpiegiem, skontaktował mnie z jakąś organizacją, która siedzi
ponoć w biznesie transportowym.
- A co transportuje?
- Wolałam nie pytać. Ale w końcu ubiliśmy interes. Tu są trzy bilety na nocny pociąg poduszkowy
do portu Mtumwa. To miasto przemysłowe słynące ze swego zanieczyszczenia i wysokiej
śmiertelności.
- Cudownie! A dlaczego odwiedzamy tę letniskową miejscowość?
- Ponieważ w niej właśnie znajduje się towarowy port kosmiczny. A my jesteśmy na liście załogi
frachtowca ze stalą, który wylatuje następnego dnia.
- To brzmi niezle. Jakie mamy stanowiska?
- Ja jestem pomocnikiem kucharza. Ty i Bolivar - mechanikami.
- I będziemy musieli naprawdę pracować?
- Tylko do momentu, kiedy wypłacę kapitanowi drugą ratę. Każde z nas spakowało tylko po jednej
torbie. Reszta rzeczy musiała zostać. Gloriana przyglądała się temu z natężoną uwagą. Potem
chrząknęła pytająco. Angelina zmarszczyła brwi.
- Bierzemy ją ze sobą? - spytała.
- Kiedy odkryją naszą ucieczkę, para podróżująca ze świniozwierzem będzie... jakby to
powiedzieć... bardzo rzucać się w oczy.
- Masz oczywiście rację. Ale jeśli ją tu zostawimy, jej los jest boleśnie przewidywalny.
To była prawda. Spojrzałem na naszego drogiego zwierzaka i ujrzałem u moich stóp dwie półtusze
wieprzowe.
- Odłóżmy tę decyzję na pózniej - zaproponowała Angelina. - Nie... nie możemy. Wezwijmy
obsługę, niech dostarczą wózek do transportu psów. Pojedzie w nim. Nie możemy jej tu zostawić.
Do Colosseo przybyliśmy wcześnie. Byłem przebrany w strój sceniczny i stałem za bocznym
skrzydłem kurtyny, kiedy Puissanto rozpoczął swój występ. Jego pokaz miał trwać około
trzydziestu minut. Ustawiłem stoper i ruszyłem pędem do garderoby siłacza. Kiedy już zamknąłem
się od wewnątrz, wyciągnąłem z kieszeni dokumentację i zasiadłem przed komputerem. To był
dość tani model z łatwym do sforsowania kodem bezpieczeństwa. Nie minęło dziesięć minut, a już
byłem w środku. Położyłem stoper na widoku i zanurzyłem się w plikach. Arkusze kalkulacyjne i
dane finansowe. I to spore sumy, ale nie miałem absolutnie pojęcia, co może mieć z tym wspólnego
nasz siłacz. Jeszcze dziesięć minut. Cały spływałem potem, sięgnąłem jeszcze do jednego katalogu.
Czas, czas już wiać... Nagle poczułem na szyi podmuch chłodnego powietrza.
Chłodne powietrze!
Obróciłem się błyskawicznie. W drzwiach stał Puissanto. Jego małe oczy błyszczały wściekle.
Zamknął za sobą drzwi. A więc koszmar stał się prawdą. Zamknięty z potworem w jednym
pomieszczeniu!
- Zabić! - streścił krótko swoje plany i sięgnął po mnie.
Z tak wielką masą był na szczęście niezbyt szybki. Ale też i pokój nie był gigantyczny. W dodatku
z pojedynczym oknem, w dodatku zabezpieczonym żelaznymi sztabami. Skoczyłem w bok,
wybiłem się na kanapie i przeskoczyłem z obrotem w powietrzu nad głową Puissanto. Nie zdołał
mnie sięgnąć. Dopadłem do drzwi z wytrychem, przekręciłem go...
Olbrzymia jak prehistoryczny bochen chleba dłoń w tym właśnie momencie spadła mi na kark i
uniosła w powietrze, potrząsając jak starym łachem. Zakrztusiłem się i nie mogłem wydusić ani
słowa, bo moja tchawica była właśnie miażdżona. Puissanto puścił mnie jednak. Postawił ciężką
stopę na mojej piersi, aż jęknąłem. Przegryzł na pół żelazną sztabę - przypomniałem sobie - i
przebił głową mur.
- Mmogę wwyjaśnić... - wykrztusiłem z trudem. - Mów.
- Nie jestem tym, na kogo wyglądam...
- Policyjny szpieg! - stopa nacisnęła mocniej i oczekiwałem podświadomie na trzask pękających
żeber.
- Nigdy! Jestem... prywatnym detektywem.
- Kto ci płaci?
Teraz nie był najlepszy czas na wymyślanie kłamstw.
- Bankier. Bardzo bogaty bankier o imieniu Imperetrix von Kaiser-Czarski.
- Kłamiesz!
Nacisk zwiększył się jeszcze bardziej i pociemniało mi w oczach. Gdzieś z daleka słyszałem
żałosny skrzek - nie, nie . Czy to ja tak jęczałem?
Nagle nacisk zelżał. Olbrzymia dłoń uniosła mnie i cisnęła na fotel. Powoli powrócił mi wzrok i
dostrzegłem, że potwór siedzi obok mnie. Był spokojny. I mówił do mnie.
- Nadszedł czas, byś był nieco bardziej prawdomówny w swoich zeznaniach, Marvellu, wcale
zresztą nie taki wspaniały. Mam w tym pokoju ukryty niemożliwy do wykrycia system alarmowy,
który ostrzegł mnie, że ktoś tu przebywał podczas mojej nieobecności. Dlatego też skróciłem nieco
swój dzisiejszy występ, podejrzewając, że tajemniczy intruz może znowu powrócić.
- Nagle zacząłeś mówić bardziej do rzeczy.
- Owszem, ale jeśli nie udzielisz mi właściwych odpowiedzi, nigdy już nie usłyszysz innych
przemówień. - Atmosfera nieco się jednak rozluzniła. Uśmiechnął się. - Więc skoro już się
zrozumieliśmy, możesz swobodnie opowiedzieć mi wszystko o twojej tutaj obecności.
Powiedziałem mu. Wszystko. Oprócz oczywiście szczegółów mojej kariery do czasu spotkania z
Kaizim. Byłem po prostu międzygwiezdnym prywatnym detektywem. Słuchał w milczeniu,
postukując tylko palcami o brzeg kanapy. Kiedy skończyłem, przez chwilę milczał, jakby rozważał
moje słowa. Potem skinął głową.
- Niezwykła opowieść, Jim. Myślę, że tysiące ludzi na moim miejscu nie uwierzyłoby w nią
zupełnie. Ale ja wierzą. Bo podczas moich poszukiwań na tej planecie, także natrafiłem na pewne
sprawki związane z twoim pracodawcą. Tutaj załatwia się sporo brudnych interesów. O ile
zdołałem się zorientować, a znam na razie jedynie wierzchołek góry lodowej, twój znajomy Kaizi
stoi za wieloma z tych ciemnych sprawek. Do takich właśnie odkryć doszedłem. Bo widzisz, tak
naprawdę to jestem Galaktycznym Inspektorem Podatkowym.
- Z policji podatkowej? - zdębiałem. Tego nie spodziewałem się nawet w najfantastyczniejszych
snach.
- Tak jest. To bardzo potrzebny zawód na tych planetach pełnych oszustów i krętaczy. Bez prawa i
podatków mielibyśmy tutaj galaktyczną anarchię. A Fetor jest miejscem zamieszkania kilku
najbardziej znanych oszustów podatkowych.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]