[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ciało, czy nie ma jakichś złamań.
- Nagle go obudziłem, nie wiedziałem, że już śpi, myślałem, że schodzi do mnie z
własnej woli...
Meriet leżał nieprzytomny, tak że mogli robić z nim, co chcieli. Nie miał nic
złamanego, może jakieś zwichnięcie, jednak rana na głowie krwawiła niepokojąco. Należało
go jak najmniej ruszać, dlatego znieśli ze strychu jego siennik i położyli w stodole, by nikt nie
zakłócał mu spokoju. Obmyli i opatrzyli głowę, po czym umieścili go ostrożnie na posłaniu,
okrywając dodatkowym kocem; odniesione obrażenia i doznany szok sprawiły bowiem, że
zmarzł. Po chwili jego twarz w splotach bandaża stała się daleka, spokojna i blada, jakiej
Marek nigdy dotąd nie widział, jakby na te parę godzin opuściły go wszelkie troski.
- Idzcie teraz i kładzcie się spać - powiedział brat Marek swym przejętym
pomocnikom. - W tej chwili nic więcej nie możemy zrobić. Posiedzę przy nim. Jeśli będzie
trzeba, wezwę was.
Objaśnił lampę, żeby równo się paliła, i usiadł na brzegu siennika, gdyż postanowił
czuwać przez resztę nocy. Meriet leżał milczący, nieruchomy aż do świtu, a w tym czasie
jego oddech wyrównał się i uspokoił, gdyż najwyrazniej przeszedł ze stanu nieprzytomności
w sen, jednak jego twarz nadal byłabezkrwista. Dopiero po prymie jego wargi zaczęły się
poruszać, a powieki drżeć, jakby chciał je otworzyć, lecz nie miał na to dość sił. Marek obmył
mu twarz i wodą z winem zwilżył niespokojne wargi.
- Nie ruszaj się - powiedział, ręką łagodnie dotykając policzka Merieta. - To ja,
Marek, jestem przy tobie. Niczego się nie bój, ze mną jesteś bezpieczny. - Powiedział to
całkiem bezwiednie. Była to obietnica niezwykłego błogosławieństwa, a jakież miał prawo
uzurpować sobie taką moc? Jednak te słowa same mu się nasunęły.
Ciężkie powieki na chwilę uniosły się, walcząc z jakimś nieznanym ciężarem, aż
wreszcie rozdzieliły się, ukazując błysk zielonych oczu. Dreszcz wstrząsnął ciałem Merieta.
Poruszył wyschłymi ustami i wyszeptał:
- Muszę pójść... muszę im powiedzieć... Pozwól mi wstać!
I chciał się podnieść z posłania, lecz Marek z łatwością go powstrzymał, kładąc mu
rękę na piersi. Meriet leżał bezradny, drżąc.
- Muszę iść! Pomóż mi!
- Nigdzie nie musisz iść - odparł Marek, pochylając się nad nim. - Jeśli chcesz
przekazać komuś jakąś wiadomość, leż spokojnie, ja to zrobię. Powiedz mi, o co chodzi.
Wiesz dobrze, że powtórzę co do joty. Spadłeś z drabiny, musisz teraz spokojnie leżeć i
wypoczywać.
- Marek... to ty? - Kiedy zaczął na oślep poruszać ręką po kocach, Marek chwycił jego
błądzącą dłoń i przytrzymał ją.
- Ach, to ty - westchnął z ulgą Meriet. - Marku... człowiek, którego zatrzymali... za
zabójstwo na wysłanniku biskupa... Muszę im powiedzieć... Muszę pójść do Beringara...
- Powiedz mi wszystko - rzekł Marek - a ja to załatwię. Zrobię wszystko, co zechcesz,
ty zaś leż spokojnie. Co mam powiedzieć Beringarowi? - Jednak w głębi serca dobrze
wiedział, o co chodzi.
- Powiedz mu, żeby wypuścił tego biedaka... Powiedz, że to nie on zabił. Powiedz mu,
że ja wiem! Powiedz - ciągnął z przejęciem, wpatrzony w skupioną twarz Marka - że
wyznałem śmiertelny grzech... że to ja zabiłem Piotra Clemence a. Zastrzeliłem go w lesie,
przeszło trzy mile od Aspley. Powiedz, że bardzo żałuję, iż tak zhańbiłem dom mego ojca.
Był bardzo osłabiony i oszołomiony, trząsł się z powodu opóznionego szoku, łzy
spłynęły z oczu, zaskakując swą nieoczekiwaną obfitością. Chwycił rękę Marka i zacisnął ją
mocno.
- Obiecaj mi! Obiecaj mi, że tak mu to powiesz...
- Powiem, sam to załatwię, nikt inny - obiecał Marek, nachylając się tak, by przejęty
Meriet zobaczył go z bliska i uwierzył mu. - Powtórzę wszystko, co mi powiesz, słowo w
słowo. Pod warunkiem, że ty, zanim odejdę, zrobisz coś, co będzie dobre i dla ciebie, i dla
mnie. Po tym na pewno zaśniesz spokojnie.
W zielonych oczach pojawiło się zdumienie.
- O co chodzi?
Marek powiedział mu powoli, lecz stanowczo. Nim skończył, Meriet wyrwał swoją
rękę z jego dłoni i uniósł się na posłaniu, odwracając twarz.
- Nie - powiedział z jękiem. - Nie, nie zrobię tego...
Marek zaczął mówić, spokojnie domagając się tego, o co prosił, ale słysząc dalsze,
coraz bardziej gwałtowne protesty, przerwał mu:
- Przestań! - powiedział łagodnie. - Nie musisz aż tak bardzo się martwić. Nawet bez
tego przekażę, co mi powiedziałeś, co do słowa. Uspokój się i postaraj zasnąć.
Tym razem Meriet natychmiast usłuchał Marka, zesztywniałe ze zdenerwowania ciało
zwiotczało, chłopiec się opanował. Obandażowana głowa znów zwróciła się w jego stronę,
nawet przyćmione w stodole światło sprawiało, że mrużył oczy i marszczył czoło. Brat Marek
zgasił latarnię i otulił swego pacjenta kocem, potem go pocałował i odszedł, by spełnić jego
prośbę.
Ruszył Podzamczem, a potem przez kamienny most wszedł do miasta, po drodze
wymieniając pozdrowienia ze wszystkimi, których spotkał. W domu Beringara przy kościele
Matki Boskiej spytał o niego, a kiedy się dowiedział, że zastępca szeryfa jest już w zamku,
wcale się tym nie przejął ani nie zdziwił. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności brat Cadfael też
tam był, właśnie ukazał się po ponownym opatrzeniu rany ropiejącej więzniowi na
przedramieniu; głód i wyziębienie nie sprzyjają gojeniu się, lecz widać było, że dzięki
leczeniu stan więznia ulega poprawie. Przybyło mu nieco ciała na długich kościach,
zapadnięte policzki zaczęły się wypełniać. Solidne kamienne mury, spokojny, wolny od
ustawicznego lęku sen i trzy proste posiłki dziennie były dla niego niebem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]