[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. . i nie zaprzeczaj, że nie martwisz się o nasze, nazwijmy to, stosunki. One też się poprawią, ale to
wymaga czasu. Zostaje jeszcze twój tata, twoja mama, no i znów ja.
Mam rację?
- Już od dawna nie rozmawiałeś ze mną w ten sposób.
- Czyli że mam rację?
Potaknęła głową w milczeniu.
- A więc twój tata. Wiem, że wygląda nie najlepiej, że stracił na wadze. Przypuszczam, że martwi się
o twoją matkę i o mnie, w takiej właśnie kolejności.
-Moja matka... - wyszeptała. - Skąd się o niej dowiedziałeś?
Oprócz mnie i taty nikt o tym nie wie.
- Podejrzewam, że Alexis Dunnet może coś wiedzieć, oni są bardzo zaprzyjaznieni, ale nie jestem
tego pewien. Natomiast mnie twój tata powiedział o tym dwa miesiące temu. Wiem, że mi ufał, wtedy
gdy jeszcze byliśmy na stopie przyjacielskiej.
- Proszę cię, Johnny. . .
41
- No, to już chyba lepiej niż "och, Johrmy". Pomimo tego, co się ostatnio wydarzyło, wierzę, że twój
ojciec wciąż mi ufa. Obiecaj, że mu nic nie powiesz, ponieważ dałem słowo, że nikomu tego nie
zdradzę.
Obiecujesz?
- Obiecuję.
- Przez ostatnie dwa miesiące twój ojciec był niezbyt komunika-tywny. To zrozumiałe. Nie wydaje
mi się zresztą, żebym w mojej sy-tuacji miał prawo go pytać. Brak postępów, brak śladów, brak
wiadomości, odkąd trzy miesiące temu wyszła z waszego domu w Mar-sylii?
- Nic. Zupełnie nic. - Nie wyłamywała palców, ale to tylko dlatego, że nie miała tego nawyku. - A
zwykle dzwoniła do nas codziennie, kiedy nie byliśmy razem, pisała co tydzień, a teraz my. . .
- A twój ojciec wyczerpał już wszystkie możliwości?
- Tata jest milionerem. Nie sądzisz chyba, że mógłby nie zrobić wszystkiego, co tylko możliwe?
- Tak właśnie myślałem. No więc jesteś zmartwiona. A co ja mogę zrobić?
Mary szybko zabębniła palcami po blacie stołu i spojrzała na niego.
Oczy miała pełne łez.
- Mógłbyś mu zdjąć z głowy drugi poważny problem.
- Mówisz o mnie?
Mary skinęła głową.
Dokładnie w tej samej chwili MacAlpine nader aktywnie zajmował
się swoim drugim poważnym problemem. W towarzystwie Dunneta stał
przed drzwiami pokoju hotelowego, wkładając klucz do zamka. Dunnet rozejrzał się z obawą.
- Nie sądzę, żeby recepcjonista uwierzył choćby w jedno słowo z tego, co mu powiedziałeś -
mruknął.
- No to co? - MacAlpine przekręcił klucz w zamku. - Zdobyłem klucz Johnny'ego, tak?
- A jakby ci się nie udało?
- Wykopałbym te cholerne drzwi. Raz już to zrobiłem, pamiętasz?
Obaj mężczyzni weszli zamykając za sobą drzwi na klucz. Bez słowa, metodycznie, zaczęli
przeszukiwać pokój Harlowa, zaglądając zarówno we wszystkie oczywiste, jak i w najbardziej
nieprawdopodobne miejsca - a liczba kryjówek w pokojach hotelowych jest wyraznie ograni-czona.
Zakończyli poszukiwania po trzech minutach, poszukiwania tyle owocne, co niepokojące. Przez
chwilę w niemal hipnotycznym milczeniu obaj gapili się w dół, na leżącą na łóżku Harlowa zdobycz
- cztery pełne butelki whisky i jedną napoczętą. Spojrzeli po sobie, a Dunnet podsumował ich uczucia
w maksymalnie zwięzły sposób:
- Jezu!
MacAlpine pokiwał głową. Rzecz niezwykła, wydawało się, że zabrakło mu słów. Nie musiał zresztą
nic mówić, Dunnet i bez tego rozumiał
i podzielał jego uczucia związane z wyjątkowo nieprzyjemnym dylema-tem, przed którym stanął
MacRlpine. Postanowił dać Johnny'emu ostatnią szansę, a oto miał przed sobą aż nadto
wystarczający powód, by go natychmiast zwolnić.
- I co z tym zrobimy? - spytał Dunnet.
- Zabierzemy stąd tę cholerną truciznę, oto co zrobimy! - MacAlpine miał wzrok przygaszony, a niski
głos ochrypły z napięcia.
- Ależ on na pewno to zauważy. I to natychmiast. Sądząc z tego, co już o nim wiemy, zaraz po
powrocie sięgnie po najbliższą butelkę.
- A kogo to obchodzi, co on zauważy, co zrobi? Co na to poradzi?
Poleci do recepcji i krzyknie: "Jestem Johnny Harlow. Ktoś mi właśnie rąbnął z pokoju pięć butelek
whisky!" Nic nie będzie mógł powiedzieć ani zrobić.
- Oczywiście, że nie. Ale zauważy, że butelki zniknęły. Co sobie o nas pomyśli?
- A kogo to obchodzi, co ten młody opój sobie pomyśli? Zresztą, dlaczego akurat o nas? Jeżeli to my
byśmy zabrali butelki, to spodziewałby się, że ledwie wróci, zwalimy mu na łeb wszystkich
świętych.
Ale on tak nie pomyśli. My nic nie powiemy... na razie. Mogła to być robota złodzieja, który podszył
się pod kogoś z personelu. A tak w ogó-
le, nie byłby to pierwszy wypadek, kiedy faktycznie ktoś z personelu bawi się w drobne kradzieże.
- Więc nasz ptaszek nie będzie śpiewał?
- Nasz ptaszek nie może. Niech go cholera, cholera, cholera!
- Za pózno, Mary - powiedział Harlow. - Nie mogę już jezdzić.
Johnny Harlow się stoczył. Spytaj, kogo chcesz.
- Nie to miałam na myśli, i wiesz o tym. Mówię o twoim piciu.
- Ja? Piję? - Twarz Harlowa była jak zawsze kamienna. - Kto tak mówi?
- Wszyscy.
- Wszyscy kłamią.
42 43
To stwierdzenie gwarantowało zakończenie dyskusji. łzy spłynęły z twarzy Mary na jej zegarek, ale
Harlow powstrzymał się od komentarza, nawet jeśli to zauważył. Po jakimś czasie Mary westchnęła i
powiedziała:
-Poddaję się. Byłam głupia, że w ogóle próbowałam. Johnny, idziesz dziś na przyjęcie do
burmistrza?
- Nie.
- Myślałam, że chciałbyś mnie tam zabrać. Proszę cię. . .
- I zrobić z ciebie cierpiętnicę? Nie.
- Dlaczego akurat ty nie idziesz? Wszyscy inni kierowcy tam będą.
- Ja to nie inni kierowcy. Ja jestem Johnny Harlow, parias i wyrzu-tek. Jestem z natury delikatny i
wrażliwy i nie lubię, jak nikt się do mnie nie odzywa.
Mary przykryła jego dłonie swoimi.
- Ja się do ciebie odzywam, Johnny, i wiesz, że zawsze tak będzie.
- Wiem. - W głosie Harlowa nie było goryczy ani ironii. - Zrobiłem z ciebie kalekę na całe życie, a ty
zawsze będziesz się do mnie odzywać.
Trzymaj się ode mnie z daleka, mała Mary. jestem jak trucizna.
- Niektóre trucizny mogłabym polubić, i to nawet bardzo.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]