[ Pobierz całość w formacie PDF ]
matki. Bernard Snaith Redfern to właśnie on. A teraz, panienko, czy mógłbym się
dowiedzieć, jak dostać się na wyspę? W domu zdaje się nikogo nie ma, bo machałem rękami i
wołałem dość głośno. Henry, o ten tutaj, nie chciał krzyczeć. To poni\ej jego godności. Lecz
stary doktor Redfern mo\e wykrzykiwać i nie uwa\a tego za poni\enie. Ale spłoszyłem tylko
parę wron. Przypuszczam, \e Bernie wybrał się gdzieś na cały dzień.
Nie było go w domu, gdy wychodziłam rano powiedziała Valancy i sądzę, \e
jeszcze nie wrócił.
Mówiła obojętnie, bezbarwnym głosem. Szok chwilowo pozbawił ją zdolności
racjonalnego myślenia, zachowanej po wysłuchaniu rewelacji doktora Trenta. Ukryty w
podświadomości chochlik złośliwie powtarzał głupie, stare powiedzonko: Kłopoty zawsze
chodzą parami . Próbowała zupełnie nie myśleć, bo i po co.
Pan Redfern przyglądał się jej z zakłopotaniem. Kiedy wyszła pani, rano? To pani
tam& mieszka? Wskazał ubrylantowaną dłonią Błękitny Zamek.
Oczywiście rzekła tępo Valancy. Jestem jego \oną. Doktor Redfern wyciągnął
\ółtą, jedwabną chustkę, zdjął kapelusz
i otarł pot z czoła. Był zupełnie łysy i chochlik Valancy szepnął: Po co być łysym? Po co
tracić mÄ™skÄ… urodÄ™? Spróbuj toniku »Vigor« Redferna. BÄ™dziesz zawsze mÅ‚ody .
Proszę mi wybaczyć odezwał się wreszcie. To mnie raczej zaskoczyło.
Zaskoczenia i wstrząsy wiszą dziś w powietrzu. Chochlik wypowiedział to głośno,
zanim Valancy zdołała go powstrzymać.
Nie wiedziałem, \e Bernie& się o\enił. Nie przypuszczałem, \e zrobi to, nie mówiąc
słowa swemu staremu ojcu.
Czy\by oczy doktora Redferna zwilgotniały? Mimo własnej udręki i obaw, serce Valancy
napełniło się współczuciem dla starego człowieka. Niech mu pan nie ma tego za złe
wtrąciła pospiesznie. To& to nie była jego wina. To& wszystko przeze mnie.
Chyba nie oświadczyła się pani? zapytał Redfern, mrugając porozumiewawczo.
Jednak mógł mnie zawiadomić. Gdyby to zrobił, wcześniej poznałbym swoją synową. Jestem
ogromnie rad z naszego spotkania, moja droga, bardzo rad. WyglÄ…dasz na rozsÄ…dnÄ… kobietÄ™.
Zawsze się trochę bałem, \e Bernie złapie jakąś głupiutką ślicznotkę. One rzeczywiście stale
się za nim uganiały. Chciały jego pieniędzy? Pewnie, \e tak. Nie podobały im się pigułki i
mikstury, ale dolary och, jeszcze jak! Zawsze pragnęły zanurzyć śliczne paluszki w
milionach starego doktora!
Miliony! wykrztusiła Valancy. Nagle zapragnęła usiąść i chwilę spokojnie pomyśleć.
Pragnęła te\ zapaść się z Błękitnym Zamkiem w głębiny Mistawis i na zawsze zniknąć z
ludzkich oczu.
Miliony powtórzył doktor Redfern z zadowoleniem. A Bernie odrzucił je od
siebie, ot tak. Tu zrobił pogardliwy gest dłonią. Czy nie uwa\asz, \e powinien mieć
więcej rozsądku? Wszystko przez dziewczynę. Ale teraz, skoro się o\enił, widocznie uporał
się z tamtym uczuciem. Musisz go przekonać, \eby powrócił do cywilizacji. To głupota
marnować \ycie w ten sposób. Mo\e zaprosisz mnie do waszego domu, moje dziecko?
Przypuszczam, \e macie jakiś sposób na dostanie się doń.
Oczywiście odparła ciągle otępiała Valancy. Poszła przodem do malutkiej zatoczki,
gdzie stała przycumowana motorówka. Czy& czy pański szofer te\ popłynie?
Kto? Henry! W \adnym razie. Popatrz tylko, jak tam siedzi i ma za złe. Potępia całą tę
wyprawę. Droga od głównej szosy omal nie przyprawiła go o atak serca. Có\, miał rację, to
rzeczywiście piekielna droga dla samochodu. Czyj jest ten stary gruchot przy brzegu?
Barneya.
Dobry Bo\e! Czy\by Bernie Redfern jezdził czymś takim? To wygląda na praprababkę
najstarszego Forda!
To nie jest Ford tylko Grey Slosson odparła wojowniczo Valancy. Z jakiegoś
nieznanego powodu dobrotliwy \art z poczciwej, starej Lady Jane dotknÄ…Å‚ jÄ… do \ywego.
Więc \yje i znowu cierpi! Było to lepsze od stanu otępienia ostatnich godzin. A mo\e lat& bo
tak się dłu\ył czas. Pomogła panu Redfernowi wsiąść do łodzi i przewiozła go na wyspę.
Klucz le\ał w dziupli, dom stał pogrą\ony w milczeniu i pusty. Zaprowadziła gościa przez
bawialnię na zachodnią werandę. Potrzebowała du\o powietrza. Zwieciło słońce, ale od
południowego zachodu nadciągała wielka, burzowa chmura z fioletowymi cieniami. Doktor
opadł z westchnieniem na trzcinowe krzesło i otarł pot z czoła. Ciepło, prawda? Co za
wspaniały widok! Ciekawe, czy Henry emu poprawiłby się humor, gdyby go zobaczył?
Czy jadł pan obiad? zapytała Valancy.
Tak, moja droga, zanim wyruszyliśmy z Port Lawrence. Nie wiedziałem przecie\, do
jakiej zapadłej dziury jedziemy. Nie miałem te\ pojęcia, \e zastanę uroczą synową, gotową
poczęstować mnie obiadem. O, są i koty! Kici kici. Popatrz tylko, koty mnie lubią. Bernie
zawsze przepadał za kotami. To chyba jedno, co ma po mnie, bo tak ogólnie to wdał się w
matkÄ™.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]