[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kolację w mroku, gdyż już dawno wykorzystał zapas szczap i porzucił nadzieję, która go
przedtem prowadziła. Kiedy tylko rozjaśniło się na tyle, że
zobaczył, gdzie znajduje się wschód, zjadł nieco z zaoszczędzonych resztek wieczerzy i
rozpoczął długą wędrówkę z powrotem do świata ludzi, po skałach, które teraz
wydawały się jeszcze ostrzejsze, ponieważ odwrócony był plecami do Krainy Elfów.
Przez cały ten dzień jadł i pił niewiele i o zmierzchu pozostał mu jeszcze cały prowiant
na cztery dni.
Przedtem miał nadzieję, że będzie szybciej szedł w ostatnie dni, w razie gdyby
musiał zawrócić, ponieważ nie będzie tak obładowany, jak na początku. Nie pomyślał,
że te monotonnie wyglądające skały mogą zmęczyć i przyprawić o depresję podróżnika,
gdy nadzieja, która w jakiś sposób rozjaśniała ich przygnębiającą szarość, uleciała:
właściwie nie myślał o powrocie, aż do dziesiątego wieczora, gdy nie ujrzał
bladoniebieskich gór i nagle spojrzał na swoje zapasy. Monotonię powrotnej podróży
przerywały od czasu do czasu tylko lęki, że może nie zdoła wrócić do świata ludzi.
Niezliczone skały leżały na ziemi, większe i grubsze niż kamienie nagrobne i nie
były tak starannie obrobione, ale to pustkowie miało w sobie coś z rozciągającego się na
cały świat cmentarza z nieoznakowanymi grobami dla bezimiennych ciał. Marznąc w
mrozne noce, kierując się krwawymi zachodami słońca, Alweryk szedł w mgliste
poranki i w męczące wieczory, gdy nie dostrzegał ani jednego ptaka. Minął ponad
tydzień, odkąd zawrócił, i zużył resztę wody, a mimo to nadal nie widział żadnego śladu
ludzkich siedzib lub czegokolwiek bardziej znajomego niż skały, które zdawał się
pamiętać. Skały te mogłyby poprowadzić go w złym kierunku na północ, na południe
lub na wschód gdyby nie czerwone listopadowe słońce, za którym szedł, i czasami
jakaś przyjazna gwiazda. Aż wreszcie, zaraz po tym, jak ciemność zgęstniała nad
bezkresem skał, na zachodzie ponad skałami Alweryk zobaczył w oddali blask okna pod
dachem domu jakiegoś człowieka. A okno to jarzyło się coraz jaskrawszym
pomarańczowym blaskiem. Alweryk wstał i szedł ku niemu, aż pokonały go zmęczenie i
mrok. Wtedy położył się i zasnął, zaś małe żółte okienko świeciło w jego snach i budziło
tak wspaniałą nadzieję, jak marzenia o Krainie Elfów.
Kiedy rankiem po przebudzeniu ujrzał dom, do którego szedł, dziwił się, że był to
ten, którego światełko dodawało mu otuchy i nadziei w bezbrzeżnej samotności; bowiem
wydał mu się zbyt brzydki i pospolity. Rozpoznał w nim chatę stojącą niedaleko od
siedziby starego garbarza. Niebawem dotarł też do jakiegoś stawu i ugasił pragnienie.
Potem doszedł do ogrodu, w którym wcześnie rano pracowała jakaś kobieta, a ona
zapytała go, skąd przybywa.
Ze wschodu odrzekł i pokazał palcem, lecz wieśniaczka nie zrozumiała.
A on sam tak oto wrócił do chaty garbarza, z której rozpoczął podróż, aby jeszcze
raz prosić o gościnę starca, choć przebywał u niego już dwukrotnie.
Garbarz stał w drzwiach, gdy nadszedł zmęczony Alweryk, powłócząc nogami, i
znowu przyjął go serdecznie. Dał mu mleka, a potem ciepły posiłek. Alweryk zjadł, co
mu dano, i odpoczywał przez cały dzień: odezwał się dopiero wieczorem. Ale wtedy już
zdążył posilić się, odpocząć i ponownie siedział przy stole zastawionym jadłem,
przy świetle i w cieple. Nagle poczuł potrzebę rozmowy z jakimś człowiekiem. Zasypał
gospodarza słowami: opowiedział historię swojej wielkiej podróży przez krainę, gdzie
nie było żadnego dzieła ludzkich rąk, a gdzie jeszcze nie pojawiły się ani ptaki, ani
jakieś małe zwierzęta, nawet kwiaty. Była to prawdziwa kronika przerażającego
skalistego pustkowia. Starzec słuchał barwnych opisów i nic nie powie-
dział, wtrącał własne komentarze tylko wówczas, gdy Alweryk opowiadał o naszym
świecie. Wysłuchał uprzejmie, ale nie pisnął nawet słówka o pustkowiu, z którego
zniknęła ojczyzna magii. Zachowywał się tak, jak gdyby cały obszar na wschodzie był
jakimś złudzeniem i jakby Alweryka stamtąd uratowano lub obudził się ze snu, a teraz
znajdował się w racjonalnym, codziennym otoczeniu, bo przecież nie komentuje się
marzeń sennych. Na pewno stary garbarz nie chciał powiedzieć niczego, co
potwierdzałoby istnienie Krainy Elfów lub czegokolwiek znajdującego się dalej niż
osiemdziesiąt metrów na wschód od drzwi jego chaty. Potem Alweryk poszedł do łoża,
zaś starzec siedział samotnie, aż ognisko przygasło, rozmyślając o tym, co
usłyszał, i kiwając głową. I przez cały następny dzień Alweryk odpoczywał w chacie lub
spacerował po zwarzonym przez przymrozki ogrodzie gospodarza. Od czasu do czasu
próbował też porozmawiać z garbarzem o swojej wielkiej podróży przez pustkowie, ale
nie uzyskał potwierdzenia, iż takie kraje w ogóle istnieją. Tamten zawsze
unikał tego tematu, jak gdyby mowa o ojczyznie magii mogłaby sprowadzić ją bliżej.
Alweryk wielokrotnie zastanawiał się nad przyczyną takiego zachowania
gościnnego gospodarza. Czyżby starzec był w młodości w Krainie Czarów i zobaczył
coś, czego bardzo się obawiał, może o włos uniknął śmierci lub wiecznej miłości?
Czyżby ojczyzna magii była zbyt wielką tajemnicą, żeby niepokoiły ją ludzkie głosy?
Czy ci mieszkający na końcu naszego świata ludzie dobrze znali nieziemskie piękno
wszystkiego, co jest częścią Krainy Elfów? Może obawiali się, że nawet rozmowa o tym
może skłonić ich do zmiany postanowienia, aby trzymać się z dala od tych wszystkich
[ Pobierz całość w formacie PDF ]