[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zabrałam się do studiowania świeżo zakupionego przewodnika
po Ziemi Sanockiej. W Bieszczadach byłam tylko raz w życiu,
wtedy, w Sanoku, przed dwudziestu pięciu laty. Oczywiście o
tym, jak tu jest pięknie, słyszałam wielokrotnie; teraz, patrząc
na mapę, zorientowałam się, że Komańcza, Uherce, Jezioro
Solińskie - wszystkie te znane miejsca leżą w zasięgu
najwyżej dwudziestu kilometrów stąd. Szkoda, że nie mam
auta...
Jakoś dotąd nie przyszło mi do głowy, że mogłabym kupić
auto. W dużym mieście, gdzie komunikacja działa w miarę
sprawnie, a tłok w centrum utrudnia znalezienie miejsca do
parkowania, auto nie jest konieczne do życia. Muszę uczciwie
dodać, że w razie potrzeby woził mnie Zbyszek, a jeśli akurat
nie mógł albo nie chciałam go prosić, miałam do dyspozycji
rząd taksówek.
Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa, gdy mieszka się
na peryferiach i ma się dom w remoncie. Jeszcze nie
wiedziałam, czy uda mi się tu zamieszkać, ale gdyby... Auto,
oczywiście używane, powiedzmy dwu - , trzyletnie...
Dwadzieścia do trzydziestu tysięcy. Uch. I kilkaset złotych
miesięcznie. A ja nie pracuję. Westchnęłam. Muszę to sobie
wybić z głowy. Na razie obejrzę skansen zabytkowych chat,
którego piękną fotografię zamieszczono w przewodniku,
pózniej wstąpię coś zjeść, a wracając, pójdę na cmentarz. Na
ulicę Cmentarną można było wyjść tylną furtką z naszego
sadu, trafię tam na pewno. Gorzej będzie z odnalezieniem
grobu dziadków i Moniki, ale, o ile pamiętam, cmentarz nie
jest duży i może jakoś sobie z tym poradzę. A jak nie, to
poproszę o pomoc kogoś z miejscowych.
*
Tu, od strony ulicy Cmentarnej nie zmieniło się nic.
Niewysoki kamienny mur obrośnięty winoroślą, mała, na wpół
zasłonięta purpurowymi liśćmi furteczka. Boczne wejście.
Główne znajdowało się po drugiej stronie cmentarza, w
pobliżu kościoła i plebanii. Przeszłam przez furtkę w murze i
zatrzymałam się na moment. Zamknęłam oczy. Zmysły mają
osobną pamięć. Mój zmysł powonienia natychmiast odnalazł
w swojej pamięci ten zapach - zmieszaną woń więdnących
lilii, wilgotnej ziemi i maciejki. Zapach małego, peryferyjnego
cmentarza póznym popołudniem. Latem. I cisza nasycona
dalekim odgłosem ocierającego się o cembrowinę wiadra czy
konewki i niskim łoskotem toczonej z głębi wody.
Ogarnął mnie spokój i poczucie bezpieczeństwa - jakbym
wróciła do domu po długiej podróży. Jeśli tutaj zamieszkam,
to kiedyś, po najdłuższym życiu (jak to się ładnie mówiło),
ktoś mnie pochowa właśnie tu, na tym cmentarzu, gdzie
trwanie i przemijanie przenikają się w łagodnej harmonii
zapachów, barw i dzwięków.
Pod gzymsem niedużej, murowanej kapliczki odkryłam
wyryty w tynku napis: Media vita in morte sumus (Z łac.: W
chwili śmierci jesteśmy w połowie życia.). Wierzę w to. W
sprawach nauk katolickich jestem trochę niedowiarkiem albo,
jak wolą niektórzy - agnostykiem. Ale w to akurat wierzę albo
raczej czuję, że to prawda.
Ruszyłam, rozglądając się za odpowiednim dla siebie
nagrobkiem.
Jest. Podeszłam bliżej i zamarłam w zachwycie:
nadnaturalnej wielkości anioł (zresztą kto wie, jaka jest
naturalna wielkość anioła?) z rozwartymi do lotu
wyzłoconymi skrzydłami. Stał ze złożonymi rękoma, z
nabożnym skupieniem na głupkowatej twarzy, z oczyma
wzniesionymi do nieba.
Idąc w głąb wysadzanej lipami alejki, układałam dla siebie
epitafium:  tu spoczywa Monika, dziewczyna kierownika...",
nie, to ograne i nie moje. A może  tu spoczywa Monika S.,
bywała tu i ówdzie, a teraz tu jest". Albo:  tu Monika wzdycha
za ziemskim padołem, nie chciała leżeć pod Zbyszkiem, leży
pod aniołem". Zaśmiałam się i przystanęłam zdezorientowana.
Coś tutaj się zmieniło. Wycięto drzewa, a może powiększono
cmentarz? Ruszyłam niepewnie w bok, usiłując wypatrzeć
znajomą konstelację drzew i pomników. Na pewno były
wysokie drzewa... ba! Tego tu nie brak. Zawróciłam i na
skrzyżowaniu alejek rozejrzałam się za kimś, kto mógłby mi
pomóc, ale w perspektywie nikogo nie było, a szczęk konewki
już dawno rozpłynął się w ciszy. %7ływej duszy. Postanowiłam
przeczesać teraz jeden kwartał, ten najbliższy mojemu
wspomnieniu, a dalsze poszukiwania przełożyć na jutro.
- Szczęść Boże.
Napięłam wszystkie mięśnie, żeby nie podskoczyć, i się
odwróciłam. Trzy kroki za mną stał wysoki, chudy ksiądz.
Plecy miał wygięte w pałąk, w ręku trzymał konewkę. Chyba
opuścił się wprost z nieba z tą konewką...
- Przestraszyłem panią.
- Owszem, ale wyjdę z tego. Szczęść Boże.
- Mam tu parę zapomnianych mogiłek. - Machnął
konewką, jakby tłumaczył się przede mną ze swojej
obecności. - A pani nie z mojej parafii - stwierdził raczej, niż
zapytał.
- Nie. Przyjechałam z Wrocławia i próbuję właśnie
odszukać grób moich dziadków, Sawickich. Może ksiądz wie?
- A pewnie. Stoi pani na wprost niego, tyle że on tyłem
jest obrócony. - Zamiótł raznie sutanną nagrobki. - To ten.
Rzeczywiście. Znajomy zarys krzyża, płyta z wycięciem
na kwiaty. Andrzej Sawicki, Barbara, Monika. Płyta była
czysta, a rząd purpurowych stokrotek tchnął świeżą wilgocią.
Podniosłam wzrok na stojącego obok księdza.
- To ksiądz...?
- A pewnie. Myślałem, że już nikogo z rodziny nie ma. To
pani dziadkowie?
- Tak, i siostra ojca. Nie byłam tu od dzieciństwa... bardzo
księdzu dziękuję.
- A tam. - Machnął ręką.
Było mi głupio. Te kwiaty to przecież wydatek, jeśli on
tak co roku...
- Jeżeli ksiądz pozwoli chciałabym zwrócić...
- A tam. Proszę tam we Wrocławiu zapalić świeczkę na
jakimś zapomnianym grobie i będzie kwita - zaśmiał się. -
Zawsze mnie ten grób zaciekawiał, że tak wszyscy jednego
dnia pomarli.
- Oni zostali zamordowani, rozstrzelani przez Niemców. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jagu93.xlx.pl
  •